Po raz drugi skasowałem swoje konto na Facebooku. Okolicznik, od którego rozpoczyna się poprzednie zdanie, sugeruje, że należy wzruszyć ramionami i uśmiechnąć się z politowaniem. Skasował po raz drugi? Więc pewnie niedługo na fejsa wróci, potem usunie konto po raz trzeci, potem znowu wróci, ad nauseam i w koło Macieju. Oby nie. Moja poprzednia fejsbukowa abstynencja trwała bowiem dość długo, a na powrót namówili mnie znajomi. Obiecywali, że wirtualny kontakt przez FB będzie częstszy i lepszy niż przez maile.
Nie był.
Zetknąłem się kiedyś z hipotezą – wydaje mi się, że forsował ją Wojciech Orliński, ale nie mogę teraz tego znaleźć – że Facebook rozmyślnie gromadzi nasze zdjęcia i wypowiedzi, by kiedyś wykorzystać je przeciwko nam. Oczywiście, szantażowanie szarego Jana Nowaka zupełnie się nie opłaca, lecz gdy liczba użytkownika sięga miliarda, to statystyka zaczyna IM sprzyjać. Niektórzy z dzisiejszych Nowaków staną się za kilkanaście-kilkadziesiąt lat politykami, prezesami i celebrytami. A ich kompromitujące focie i rasistowskie komentarze z dawnych lat dalej będą zarchiwizowane w monstrualnych serwerowniach.
Hipoteza brzmi atrakcyjnie, bo spiskowo, ale łatwo można ją podważyć: Korporacje nie snują tak dalekosiężnych planów. Kiedyś duże firmy planowały swoje przychody i rozchody na kilka lat do przodu, ale w ciągu minionych dekad okres ten uległ diametralnemu skróceniu. Modelu biznesowego Facebooka nie napędzi się mglistą prognozą, że za iks lat drobny procent gromadzonej przezeń informacji dojrzeje i zyska na wartości. Arek zaoponował w mailu, że przecież „dąży się do jakiejś wizji rozwoju firmy”, ale takie oficjalne wizje są bardzo ogólne i bardzo etyczne. Zresztą, po co w ogóle zawracać sobie głowę, kim Nowak stanie się w przyszłości, skoro już dzisiaj setki milionów Nowaków przynoszą firmie bajońskie sumy*?
Społecznościówkowy potencjał należy więc zdiagnozować inaczej: Każdy z nas z osobna nic nie znaczy w fejsowym molochu, ale kilkaset milionów użytkowników przekłada się na miliardy dolarów zysku. Facebook zarabia na skrojonej reklamie, na sondowaniu gustów, na dynamice lajkowania. Wyżej wspomniany Orliński porównał portal do obory; ja wolę analogię zaczerpniętą z fizyki jądrowej. Nie mam tylko pojęcia, jak ciężka musi być kula użytkowników, by interes zaczął się opłacać.
Za pierwszym razem zrezygnowałem z FB obawiając się o swoją prywatność; teraz rezygnuję, gdyż wzrosła moja świadomość konsumencka. Nie zgadzam się na dalszy udział w przedsięwzięciu, które nijak mnie nie wzbogaca (ani materialnie, ani umysłowo**) i które, oferując iluzję bycia bliżej znajomych, zaprzęga mnie do generowania gigaforsy dla cudzej kieszeni. Mogę być płacącym klientem, który jest autentycznie zainteresowany świadczoną usługą, ale nie chcę być prokastynacjonującym tworzywem przestrzeni reklamowej.
Pragnienie podmiotowości sprawia też, że coraz bardziej wzrasta mój sceptycyzm względem Gmaila. Zastanawiam się nad alternatywami, przyglądam się Hushmailowi, czekam na uruchomienie StartMaila. Poniewczasie zorientowałem się bowiem, iż w trójkącie „prywatność – darmowość – dużo miejsca na serwerze” można złapać tylko za dwa wierzchołki. Na razie jednak widzę, że rządy przejawiają skłonność do traktowania mailowej alternatywy jako działalności wywrotowej. Trzeba cierpliwie czekać na dalszy rozwój sytuacji.
____________________
* Pokuszę się o hipotezę, że politykami i prezesami będą zostawać ludzie, którzy, po pierwsze, zamiast trwonić swoją prywatność, umiejętnie wykorzystują internet do budowy wizerunku, oraz którzy, po drugie, nie tracą dziś czasu na lolowanie zdjęć kotków i na wtrącanie swoich trzech groszy do każdej sieciowej błahostki.
** Genderowa krucjata na wallu Staszka na nic się nie zdała.