Nowej notki na razie nie będzie (12)

1. Ujrzawszy w metrze reklamę książki obyczajowej (Ferrante?) zacząłem dumać, czy tomik poezji mógłby stać się bestsellerem na miarę Kodu Leonarda da Vinci albo 50 twarzy Greya. Pytanie brzmi absurdalnie i naiwnie, no ale gdyby tak wydawnictwo ów tomik porządnie wypromowało, podsunęło ludziom pod nos w mediach, rozesłało egzemplarze nawet do blogerów książkowych i recenzentów zazwyczaj nie zajmujących się poezją, zainicjowało cykl rozmów, słowem — gdyby z autentycznym zapałem, pełnym profesjonalizmem i wykorzystaniem narzędzi marketingowych wszelakiej maści spróbowało jakiś zbiór wierszy wylansować? Wierszy, które nie byłyby leśmianowskimi zawijasami ani chirurgicznymi barańczakami, ale nie byłyby też prostackie ani częstochowskie, tylko takie w sam raz, koftowe, osieckie.

Czy istniałaby realna szansa na osiągnięcie czytelniczej masy krytycznej, sytuacji, w której zbiorek sprzedałby się na pniu w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, przez kilka miesięcy byłby na ustach wszystkich jako wydarzenie literackie roku, a autor stałby się z tygodnia na tydzień bogatym człowiekiem? Czy taka sytuacja mogłaby zaistnieć w Polsce? Za granicą? Kod Leonarda da Vinci skanalizował społeczną podejrzliwość wobec kościoła katolickiego, 50 twarzy Greya wydoił ciągoty do BDSM. A czy zręczny poeta wespół z gotowym do podjęcia ryzyka wydawcą potrafiliby zrymować pospolitą chęć powiększenia kapitału kulturowego „szerokiego odbiorcy” z ogromnym sukcesem komercyjnym?

Czytaj dalej „Nowej notki na razie nie będzie (12)”

Autobusem

Zdziecinnienie społeczeństwa postępuje. Gdy jakiś czas temu jechałem na stojąco autobusem, po obu stronach siedziały kobiety w wieku balzakowskim, na dodatek grube. Ta po lewej łapała komórką pokemony, ta po prawej czytała któryś z wczesnych (poznałem po, ekhem, grubości) tomów Harry’ego Pottera.

Wolę własny infantylizm: Nie ma to jak po trzymiesięcznej przerwie w blogowaniu zmienić skórkę i udawać, że wszystko jest w porządku.

Sumienia nie da się jednak tak łatwo oszukać. Dobrze chociaż, że zmieniło podejście. Najnowszy jego wyrzut wywołany jest bowiem nie długą listą zalegających tematów na notki – backlog przekroczył wszak dziesięć tysięcy znaków daaawno temu – lecz nowymi subskrybentami Blogrysa, którzy powolutku skądś skapują i którzy mają prawo czuć się rozczarowani przewlekłą ciszą w eterze. Swoje do pieca dołożyło paru znajomych. Gdy rozmawialiśmy latem usłyszałem, że i owszem, gdy tylko naskrobię nową notkę, to oni zawsze z przyjemnością ją czytają. „Ale ostatnio nic nie pisałeś…”

Powody przeciągającego się milczenia są prozaiczne. Tak jak mniej więcej dziesięć lat temu przestało mi się chcieć forumować i komentować, tak ostatnio przestaje mi się chcieć siadać do pisania. Napisanie „porządnego” blogowego tekstu zajmuje około trzech godzin, które to godziny, im człowiek starszy, tym przyjemniej spędza mu się w intelektualnym pasie. Blog zabiera mi poza tym czas na pisanie opowiadań i artykułów z prawdziwego zdarzenia. Tych ostatnich w zasadzie też nie chce mi się pisać, lecz takie wytłumaczenie brzmi niezwykle ambitnie.

Jeszcze jedna sprawa: odbiór Blogrysa liczony w kliknięciach jest niezmiennie mizerny. Nie zależy mi bynajmniej na efekcie „majtek Dody”. Tych kilkanaście osób, które regularnie tu zagląda, uważam za bardzo wartościowych czytelników. Podobnie jak Heraklit nie zamieniłbym ich żadną mocą nawet i na dziesięć tysięcy przypadkowych internautów. Jednakże fakt, że nawet notki obiektywnie zasługujące na fejm nie potrafią się przebić, demotywuje.

Zostaje mi polowanie na pokemony i literatura młodzieżowa.

Małpa Do Pisania

Pamiętam amigowy CygnusEd z niebieskim tłem. Pamiętam profesjonalny, szary, dosowy TAG polskiej proweniencji. Gramotni i wieloletni użytkownicy komputerów z rozrzewnieniem nie tylko stare gry, lecz również stare edytory tekstowe. Gimby nie znają.

Nie pomnę, jakie wrażenie wywarł na mnie w połowie lat dziewięćdziesiątych Microsoft Word. Prawdopodobnie niezbyt wielkie; przełom w formatowaniu nastąpił trochę wcześniej za sprawą Ami Pro. Tak czy owak, z kolejnych odsłon Worda korzystałem długo z niekłamaną przyjemnością. Niestety, po kilku latach linuksowej przerwy dość skutecznie odrzucił mnie odeń interfejs wstążki. Dziś używam programu Microsoftu wyłącznie w pracy. Do tworzenia materiałów dydaktycznych nadaje się nieźle. Ale w domu, do prawdziwego pisania – czy to notek blogowych, czy wielostronicowych artykułów – zatrudniam Małpę. Czytaj dalej „Małpa Do Pisania”

Nowy Rok

Producent Blogrysa przysłał mailem podsumowanie mojej zeszłorocznej aktywności blogowej i przypomniał mi tym samym, że ostatnio nie najlepiej to wygląda:

blogrys2014

Nie potrzebuję, rzecz jasna, zewnętrznego wykresu, by wiedzieć, że w 2014 r. zatrważająco rzadko łapałem za klawiaturę. Pomysły na blogowe notki zapisywałem skrupulatnie w dedykowanym pliku tekstowym, lecz w treść przekuwałem ich bardzo drobny ułamek. Gorzki żal rozlewa się również na teksty cięższego kalibru, czyli przeglądy, recenzje i artykuły popularno-naukowe tudzież popularno-filozoficzne; piszę ich przynajmniej dwa razy mniej niż bym chciał. Nie brakuje pomysłów, nie brakuje chęci, więc pewnie czasu nie starcza? O dziwo, starcza. Niska produktywność skorelowana jest przede wszystkim z niską motywacją. I cierpię, bo przecież pisanie sprawia moc frajdy w trakcie i mnóstwo satysfakcji po.

Na pewno ktoś kiedyś gdzieś ogłosił hipotezę – a może nawet skonstruował całą psychologiczną teorię – zgodnie z którą osoby cierpiące na brak motywacji znajdują wydumane usprawiedliwianie swej bezczynności. Otóż ja także znalazłem i przez parę miesięcy w nie wierzyłem: Pisać nie pozwalał mi rzekomo czteroletni, powolny laptop, któremu rozchybotał się lewy zawias ekranu. Wyobrażałem sobie, że gdy tylko kupię nowego notebooka, najlepiej MacBooka, to natychmiast odzyskam dryg i trzaskać będę jeden tekst za drugim.

A potem przeczytałem o Hemingwrite, crowdfundingowym projekcie maszyny do pisania na miarę nowych czasów. Hemingwrite wybija litery nie taśmą na papierze, lecz elektronicznym atramentem na ekranie, a gotowe dokumenty zamiast na biurko trafiają prosto do chmury. Pomysł w zasadzie zacny – sam chciałbym posiadać urządzenie elektroniczne służące tylko do pisania (i zintegrowane z Dropboksem) – choć zastrzeżenia budzi design obudowy, a nadzieją na szczęśliwe doprowadzenie przedsięwzięcia do końca nie napawają na razie losy innego e-inkowego wynalazku, opóźniającego się Earla.

Na Hemingwrite’a wpłacono dotychczas ponad ćwierć miliona dolarów. Kim są darczyńcy? Przed oczami wyobraźni pojawili mi się hipsterscy wannabe-pisarze, którzy siedzą w Starbucksach i zgarbieni „uwalniają swoje myśli” na kolorowych maszynach do pisania zamiast na wysłużonych laptopach. Ech, czy narzędzie ma aż takie znaczenie?

Moment samokrytycznej refleksji przyszedł natychmiast.

Raport WordPressa donosi, że w 2014 r. największą ilością wkliknięć cieszyły się notki Dziwne śruby (tutaj druga część), Konserwatyzm, liberalizm, socjalizm, Najlepsze z usłyszanych w 2013 (cz. 3) i Gender złamał mi rękę. Nie mam wątpliwości, że gdybym przez kilka miesięcy intensywnie blogował tylko o Norwegii, poglądach Janusza Korwina-Mikkego, muzyce oraz genderze, to statystki odwiedzin zostałyby szybko doładowane. Jednak w przeszłości zapowiadanie tematów prowadziło tylko do niedotrzymywania obietnic, więc tym razem się odeń powstrzymam. Obym po prostu blogował częściej. Hipsterską maszynę do pisania musi mi zastąpić Małpa Do Pisania. Opowiem przy następnej okazji.