Wiem. Nie godzi się pisać o finale tegorocznej Eurowizji z półtoramiesięcznym opóźnieniem. Przepraszam, pardonne-moi. Jednak tak jak eurowizyjni wykonawcy nigdy nie odważyliby się wystąpić z niedopracowanym utworem, tak i ja przed premierą notki musiałem ją doszlifować, starannie opukać piosenki ze wszystkich stron. Brudnopis był co prawda gotów dwa dni po kijowskiej gali, lecz muzykologiczne analizy nieoczekiwanie się przeciągnęły. Ostatni guzik zapiąłem dosłownie kwadrans temu, ba, pięć minut temu! Nie traćmy więcej czasu. Ruszajmy, allons-y.
Rok temu wielka polityka powróciła do Europy. Jamala zaskakujące zwycięstwo swej mizernej pieśni o deportacji Tatarów krymskich zawdzięcza wszak jej historycznemu ładunkowi, tj. niewesołej doli rzeczonych Tatarów. Odkryliśmy wtedy, że z budzącym się demonem rosyjskiego imperializmu można skutecznie walczyć muzyką. Jamala okazała się szpicą akustycznego kontrataku wymierzonego w estetyczną duszę Putina-Nerona. On nam zabrał Krym, my mu skręcimy sumienie piosenką!
Do rozejmu w międzyczasie nie doszło. Ukraina poszła za ciosem. Gospodarze tegorocznej Eurowizji zabronili występu rosyjskiej reprezentance: Władimirowi ducha winnej, upośledzonej fizycznie, jeżdżącej na wózku inwalidzkim Julii Samojłowej. Na przejściu granicznym w Hoptiwce-Niechotiejewce ukraińscy pogranicznicy (spekuluję!) podarli jej paszport i powiedzieli coś w stylu „job twoju mać, zielony ludziku”.