Po piśmie

Jacek Dukaj skręcił ku leletrystyce. Czytam właśnie „Po piśmie”, zbiór esejów, gdzie autor wyświetla dręczący go splot zagadnień: wpływ szybkiego rozwoju techniki na kulturę, możliwość posłania do lamusa pismo, „człowieka pozbawionego podmiotowości”.

W 2004 r. Jacek Dukaj był na szczycie. Ogłosił właśnie czwartą powieść, za którą chwilę później otrzymał swoją czwartą Nagrodę im. Janusza A. Zajdla.

Pomyślałem wtedy, że gdyby przytrafiło mu się coś camusowatego, byłaby to niepowetowana strata dla polskiej fantastyki naukowej. Prawie dwie dekady później Dukaj jest cały i zdrowy, jednak w międzyczasie wydarzyło się coś innego, czego przewidzieć wówczas nie umiałem: autor Innych pieśni zarzucił powieściopisarstwo.

Czytaj dalej „Po piśmie”

Prześwit Sloane’a

Będzie trochę o matematyce, ale jeżeli tylko poradzicie sobie z pierwszym, wyliczankowym akapitem, zaraz zrobi się prosto. Skończymy zaś w nieoczekiwanym miejscu, które ucieszy (zasmuci?) socjologów: wśród liczb, zupełnie jak wśród ludzi, istnieją spore nierówności, i nie mówimy tu bynajmniej o znakach > i <.

przeswit_pekniecie

Będzie trochę o matematyce, ale jeżeli tylko poradzicie sobie z pierwszym, wyliczankowym akapitem, zaraz zrobi się prosto. Skończymy zaś w nieoczekiwanym miejscu, które ucieszy (zasmuci?) socjologów: wśród liczb, zupełnie jak wśród ludzi, istnieją spore nierówności, i nie mówimy tu bynajmniej o znakach > i <.

Bardzo lubię definicję królowej nauk: to nauka o ilości, strukturze, przestrzeni oraz zmianie. Celniej i prościej się nie da. A jakież bogactwo odnajdziemy za tymi czterema słowami! Niepozorna fasada zwięzłego objaśnienia skrywa wszak i liczby (od naturalnych po kardynalne), i zbiory, i funkcje, i algebrę (szkolną oraz prawdziwą), i chłodną logikę matematyczną, i geometrię zwiniętą w topologię, i surowy rachunek różniczkowy, i zagadkowe prawdopodobieństwo, i pragmatyczną fizykę matematyczną, i cuda pokroju teorii kategorii oraz teorii grafów, i tak dalej, i tym podobne.

Gaussem a prawdą, definicyjna fasada jest… fasadowa. Łatwo ją usunąć, stwierdziwszy, że pojęcie „matematyka” nie posiada w gruncie rzeczy uzgodnionej definicji. Istnieje jednak pewien słup, który łączy wszystkie tematyczne piętra: niezależnie od specjalizacji matematycy poszukują schematów i zależności1.

Na przykład w arytmetyce najprostszy możliwy schemat wygląda tak:

Czytaj dalej „Prześwit Sloane’a”

Przepraszam, Dave

A co, jeśli sztuczna inteligencja to tylko bajeczka dla naiwnych nerdów, fantastyczny wymysł oparty na błędnych założeniach i uproszczonych pojęciach?

hal9000.png

Widmo sztucznej inteligencji krąży nad światem. Niektórzy z jej proroków obiecują nam kokosy: doskonałych tłumaczy literatury pięknej na zawołanie, usłużne roboty w domach spokojnej starości, nieomylnych lekarzy mądrzejszych od Dra House’a, taksówki bez grubiańskich taksówkarzy oraz Worda, który rozumie, w jaki sposób chcemy ustawić marginesy w wypunktowanej liście.

Mało tego. Sztuczna inteligencja z prawdziwego zdarzenia połączy ludzką kreatywność, empatię i zdolności komunikacyjne z mocą obliczeniową najnowocześniejszych procesorów. Myślące maszyny rozwiążą wszystkie problemy i wyręczą nas we wszystkich obowiązkach. Rewolucja technologiczna zaniesie cały świat w przeciągu dekady do Elizjum leniwego dobrobytu.

Hola, hola! wołają inni. Sytuacja wcale nie jawi się tak różowo. W fazie przejściowej sztuczna inteligencja zabierze ludziom etaty. Tłumacze, opiekunowie, Dr House, złotówy i specjaliści od pakietu Microsoft Office wylądują en masse na bruku. Gospodarkę czeka trzęsienie ziemi, przy którym ostatni kryzys finansowy to mały pikuś.

Potem okaże się, że myślące maszyny są niezłym narzędziem do poszerzania przepaści dzielącej najbogatszy procent od pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu. Nie jest wszak pewne, że inteligentny laptop będzie kosztować równie niewiele co używany Acer dla studenta. Kulczyka stać będzie na roboasystenta pomnażającego w geometrycznym tempie jego oszczędności. Ciebie, biedaku-robaku, nie.

Nowa odmiana inteligentnych, myślących, samoświadomych istot wywróci ponadto do góry nogami porządek społeczny. Pół biedy ze zbiegłymi androidami – od czego mamy policję? Gorzej, jeśli rozproszona w chmurze superinteligencja przejmie kontrolę nad komputerami ministerstw obrony i unicestwi ludzkość bronią termojądrową zachowując przy życiu garstkę pechowców, żeby bawić się ich cierpieniem.

Czy powinniśmy się radować, obawiać, bać? W zasadzie najbardziej wskazany wydaje się umiarkowany sceptycyzm. Dowcip głosi, że w dowolnej chwili od wynalezienia SI dzieli nas równe 20 lat. W latach pięćdziesiątych snuto futurystyczne fantazje na temat lat siedemdziesiątych. Skończyło się na disco. W epoce Reagana technologiczne lęki i nadzieje wiązano z nadejściem nowego milenium. Nadeszła Al-Ka’ida. Zaś obecnie co niektórzy twierdzą, iż SI wynaleziona zostanie do roku 2040.

Entuzjaści znają oczywiście tamten dowcip, ale są pewni swego: Moc obliczeniowa komputerów wzrasta, oprogramowanie radzi sobie z coraz bardziej złożonymi zadaniami. Wkrótce przestąpimy próg, za którym maszyny będą potrafiły ulepszać się same. Wyciągną się za uszy z odmętu blaszanej głupoty, a potem pójdzie już błyskawicznie.

A co, jeśli sztuczna inteligencja to tylko bajeczka dla naiwnych nerdów, fantastyczny wymysł oparty na błędnych założeniach i uproszczonych pojęciach? Kevin Kelly, założyciel magazynu Wired, w szalenie interesującym, krytycznym artykule – w tym miejscu wszystkie osoby znające angielski i dysponujące wolnym kwadransem odsyłam do oryginału – wypunktował przesłanki przyjmowane przez entuzjastów SI za pewniki:

Czytaj dalej „Przepraszam, Dave”

Tęczowe widmo

Jakoś tak wyszło, że na dziesięciolecie Blogrysa (sic!) piszę o homoseksualizmie. Nie prosiłem o to.

W metrze siedziała sobie gimnazjalistka. Nie miała więcej niż piętnaście lat, choć wyglądała na jedną z tych, które wcześnie zaczynają i czasami wcześnie też kończą. Rozmawiała przez telefon z przyjaciółką.
– To od kiedy się znacie…? I podoba ci się…? A jak się nazywa…? Jak…? „Ananas”…? A to chłopak czy dziewczyna…?

„Chłopak czy dziewczyna”… Takie czasy nam nastały, że nawet młodzież jest za pan brat z seksualno-genderową płynnością. Tymczasem kwartalnik The New Atlantis rzucił niedawno wyzwanie obowiązującej narracji. Jubileuszowy, pięćdziesiąty numer tego znakomitego – to moje prasowe odkrycie ostatniego miesiąca – czasopisma poświęconego społecznym wpływom nauki oraz technologii1 w całości wypełnia raport specjalny pt. „Seksualność i gender”. Jego autorami są biostatystyk i epidemiolog Lawrence S. Mayer oraz psychiatra Paul R. McHugh, uznany specjalista, który przez ćwierć wieku pełnił funkcję naczelnego psychiatry w Szpitalu im. Johnsa Hopkinsa w Baltimore.

rainbow-george_thomas

Raport jest wyczerpujący. Nie stanowi stricte akademickiej metaanalizy; to raczej coś pomiędzy „twardą” popularnonaukową publicystyką a monografią powołującą się co akapit na wyniki empirycznych badania. Jest też na tyle długi, że nie miałem czasu przeczytać go w całości. Skończyło się na wprowadzeniu, pierwszej (z trzech) części i wnioskach. Ale to wystarczyło, bym docenił rzetelność opracowania, rzetelność, która ośmieszy każdego, kto spróbuje zbyć konkluzje Mayera i McHugha jakimś ad hominem bądź ad traditionem. Jasne, obaj panowie z pewnością zaliczają się do konserwatystów, lecz konia z rzędem temu, kto wskaże aideologicznego uczestnika debaty o seksualności (lub jakiejkolwiek innej poważnej debaty).

Naukowcy w raporcie piszą między innymi, że:

Czytaj dalej „Tęczowe widmo”

Odziedziczalność

Jeżeli w artykule prasowym popularyzującym badania naukowe lub sięgającym po argumenty genetyczne natkniecie się na wzmiankę o dziedziczności jakiejś cechy wynoszącej tyle a tyle procent – zachowajcie czujność. „Dziedziczność” może być błędnym tłumaczeniem angielskiego pojęcia „heritability” oznaczającego „odziedziczalność”, a więc coś zupełnie innego. Odziedziczalność mierzy bowiem, w jakim stopniu odmienność genetyczna wiąże się ze zróżnicowaniem występowania jakiejś cechy, nie z cechą jako taką. Różnica subtelna, lecz niezwykle istotna.

Niska odziedziczalność idzie niekiedy w parze z wysoką dziedzicznością. Na przykład ilość palców u ludzkiej dłoni, choć ściśle zdeterminowana przez geny, nie jest prawie w ogóle odziedziczana. Dlaczego? Dlatego, że wszyscy mamy tych palców tyle samo. Zróżnicowanie nie występuje prawie w ogóle, a gdy już wystąpi, to będzie prawie zawsze spowodowane odrąbaniem sobie palca siekierą, nie zmutowanymi genami.

I odwrotnie: Wysoka odziedziczalność nie wyklucza wcale niskiej (zerowej) dziedziczności. Kolczyki noszą głównie kobiety, więc przekłute uszy są silnie skorelowane z chromosomami XX. Ale oczywiście żadna kobieta z przekłutymi uszami się nie rodzi. Cechę przenosi kultura. Nie jest dziedziczna.

Powyższe przykłady wydały Ci się frapujące? Czekaj cierpliwie na notkę poświęconą korelacji i przyczynowości. Tam to się dopiero wyprawia!

Podręczniki do mechaniki kwantowej

Przyjaciel z Holandii zarzucił mi niedawno, że nie wiadomo, do kogo właściwie adresowany jest Blogrys. Odpowiadam więc, iż od dnia dzisiejszego aż do następnej notki jego grupę docelową stanowić będą początkujący fizycy. Dawno temu, z okazji dwusetnego wpisu, opublikowałem tu popularyzatorski artykuł odsłaniający przed laikiem arkana mechaniki kwantowej. Najwyższa pora zbić na kocie Schrödingera nowe kliknięcia.

Będzie oportunistycznie, bo liczę, że Gugiel spowinowaci Blogrysa z szalenie modnym wyszukiwarkowym hasłem „podręczniki do mechaniki kwantowej” , ale będzie też merytorycznie, bo rzeczywiście od dłuższego czasu chciałem o tych podręcznikach napisać. Jeżeli jesteś studentem, który szuka wartościowej literatury przedmiotu, albo jeżeli postanowiłeś samojeden zgłębić kwantówkę rzetelnie i od zera, czytaj dalej. Tylko uwaga – większość polecanych pozycji jest po angielsku. Rodzimych podręczników nie znam w ogóle.

(Wersja tl;dr)

Czytaj dalej „Podręczniki do mechaniki kwantowej”

Determinizm po strzałkach

Mechanika jest działem fizyki opisującym ruch ciał. Występuje w dwóch odmianach: klasycznej i kwantowej. Ta pierwsza pojmuje ruch w intuicyjny sposób, przynajmniej dopóki analizowane szybkości nie zbliżą się do prędkości światła i dopóki siła ciążenia nie stanie się zbyt silna. W ekstremalnych sytuacjach trzeba bowiem odwołać się do Einsteinowskich teorii względności, które uczynią mechanikę klasyczną zdecydowanie mniej intuicyjną. Stąd jednak wciąż daleka droga do szaleństw kwantówki, według której przed wykonaniem pomiaru położenie oraz prędkość ciał pozostają nieoznaczone, a koty uwięzione w sadystycznych przyrządach tkwią w dziwnym stanie półżycia.

Niemniej obie odmiany mechaniki oparte są na podobnych schematach. Kluczowa różnica między nimi pozwala zrozumieć, na czym polegają determinizm mechaniki klasycznej oraz probabilizm mechaniki kwantowej. Na trop ilustracji naprowadzili mnie Leonard Susskind i George Hrabovsky w książce pt. The Theoretical Minimum: What You Need to Know to Start Doing Physics.

Czytaj dalej „Determinizm po strzałkach”