Wielka melodia życia

Pochmurna, deszczowa i mglista aura Glasgow potrafiła zadziałać przygnębiająco na największego optymistę. Duchowe pragnienie osiągało swe apogeum zazwyczaj w piątkowe popołudnie, po długim tygodniu znojnej pracy. Głód transcendencji stawał się nie do wytrzymania. Wystarczyło wtedy powysyłać kilka krótkich, treściwych wiadomości, wyznaczyć godzinę spotkania i… niedługo potem, odświętnie ubrani, odgrodzeni parasolami od nieprzyjaznego świata doczesnego, wędrowaliśmy w dół Hillhead Street. Na szczęście nie było daleko. Kościół znajdował się jakieś pół mili od naszych domostw. Na podwórzu spotykaliśmy innych zagubionych wędrowców i wszyscy razem wkraczaliśmy do świątyni, by gromadnie odprawić odwieczny rytuał i dać ukojenie naszym strudzonym duszom.

Òran Mór. Po gaelicku „wielka melodia życia” lub po prostu „wielka pieśń”. Òran Mór. Najprawdziwszy kościół protestancki, dawniej znany jako Kelvinside Parish Church, przerobiony w latach 2002-2004 na kulturalne serce West Endu składające się z pubu na parterze, restauracji na piętrze i nocnego klubu w podziemiach. Takie rzeczy tylko w Szkocji.

Siedząc tam któregoś razu przy piwie, zauważyliśmy zakonnicę w habicie przeciskającą się przez tłum gości oblegających bar. Czy to samotna wojowniczka słowa bożego toczy krucjatę przeciwko pijackiej herezji? A może biedaczka pomyliła adresy i teraz próbuje tylko wydostać się jak najprędzej z diabelskiego przybytku? Nie. Po chwili rzekoma „zakonnica” wyłoniła się zza kilku stolików i wszyscy mogliśmy dostrzec jej dolną połowę przyodzianą w mini, pończochy i szpilki. Najwyraźniej adres okazał się właściwy: Skrzyżowanie Byres Road i Great Western Road, naprzeciwko wejścia do Ogrodów Botanicznych. Nie sposób nie trafić.

* * *

To ostatni wpis poświęcony memu wakacyjnemu stażowi w Glasgow. Było ich raptem jedenaście; liczba zupełnie niewspółmierna do ilości wrażeń przywiezionych ze Szkocji i funu, jakiego tam zaznałem. Rada końcowa dla tych, którzy jeszcze mają czas: Jeśli nadarzy się Wam okazja (a okazji czasem trzeba pomóc, wysyłając na przykład Erasmusowe podanie), jedźcie na wymianę studenckę. Niekoniecznie do Glasgow… ale akurat tamto miasto mogę polecić bez wahania.

Abecadło z pieca spadło

Nie mogło być inaczej. Asortyment sklepów spożywczych w Szkocji różnił się od tego, co znaleźć można na półkach supermarketów w Norwegii i w Polsce. Początkowo nosiłem się z zamiarem sporządzenia całego alfabetu kulinarnego, w którym do każdej litery przypisałbym określony produkt. Po głębszym namyśle doszedłem jednak do wniosku, że żywnościowych nowinek w Glasgow nie było wystarczająco dużo i że zamiast dzielić przysłowiowy włos na czworo, należy skupić się na najważniejszych z nich. Poniższe abecadło będzie więc bardzo wybrakowane („CDFGHS”), ale przynajmniej nieprzyjaciele samogłosek odetchną z ulgą.

Czytaj dalej „Abecadło z pieca spadło”

Sto razy Glasgow

Oto drugi wpis poświęcony Glasgow. A raczej już nie wpis z prawdziwego zdarzenia, a jedynie ogłoszenie o stosownym albumie, nad którym właśnie zakończyłem pracę. Po starannym wyselekcjonowaniu i przygotowaniu okrągłych stu zdjęć do publikacji uznałem, że powielanie informacji znajdujących się w opisach w formie regularnej blognotki nie ma większego sensu. Zapraszam zatem tutaj i zachęcam do komentowania najciekawszych fotek wewnątrz albumu.

Za wolność waszą i naszą


Z niejakim wstydem przyznaję, że — mieszkając niecałą godzinę jazdy pociągiem od Edynburga — koniec końców nie pojechałem na The Fringe, największą imprezę kulturalną na świecie. Usprawiedliwiają mnie dwa fakty. Po pierwsze, w te weekendy, kiedy mogłem jechać, zazwyczaj padało. Posiadaczowi parasola i kurtki deszcz co prawda niestraszny, lecz w strugach wody lejącej się z nieba festiwalowa atmosfera szybko się rozmywa. Po drugie (ale to już zdecydowanie gorsza wymówka), The Fringe trwa miesiąc i jego program składa się bodajże z kilku tysięcy punktów. Jechać tylko na jeden dzień i obejrzeć na chybił-trafił kilka przedstawień, to tak jakby obejrzeć „pomarańczową” scenę zamachu na życie Dona i później twierdzić, że widziało się Ojca chrzestnego.

Ostatnią szansę na przyjrzenie się z bliska The Fringe miałem w niedzielę, 10 sierpnia. Ale tak się złożyło, że tego dnia pojechałem gdzie indziej i robiłem coś innego. Przez pół dnia biegałem schylony wśród drzew, czołgałem się w błocie, wyglądałem zza węgła, przenosiłem „flagę”, osłaniałem kolegów z drużyny, atakowałem z flanki i ocierałem gogle z potu od wewnątrz i z farby od zewnątrz. Krótko mówiąc, graliśmy w paintball.

Czytaj dalej „Za wolność waszą i naszą”

Londyn


Zawsze myślałem, że lubię duże miasta. Wizyta w stolicy Wielkiej Brytanii udowodniła mi, że moje uwielbienie ma swoją granicę. Biegnie ona gdzieś za Łodzią, Oslo i Glasgow, ale przed Londynem. Niewykluczone, że powtarza się przypadek Sejiego, który kiedyś przyjechał zimą do Oslo na jeden dzień, stwierdził, że miasto mu się nie podoba, ale gdy rok później pojawił się w nim ponownie, tym razem wiosną i na trochę dłużej, zmienił zdanie. Niewykluczone… ale mało prawdopodobne. Bo Sejiemu, o ile się nie mylę, Oslo za pierwszym razem wydało się zbyt prowincjonalne i dopiero podczas następnej wizyty odkrył tam (wiadomo, z czyją pomocą) ciekawe miejsca. Ja natomiast z Londynem mam „problem” odwrotny… Ale po kolei.

Czytaj dalej „Londyn”

Lapidarium: Stirling i Loch Lomond

Pod szyldem bezczelnie gwizdniętym Kapuścińskiemu przyszła pora na opisanie dwóch kolejnych wycieczek w Szkocję, które odbyłem w ostatnim czasie. Oba miejsce okazały się na tyle interesujące i/lub malownicze, że szkoda byłoby o nich w ogóle nie wspomnieć, ale zarazem każda z wojaży trwała tylko kilka godzin, więc nie warto pisać dwóch osobnych notek i niepotrzebnie zużywać blogowy licznik na dole strony.

Czytaj dalej „Lapidarium: Stirling i Loch Lomond”

Glasgow, cz. 1

W poprzednią sobotę nie zaplanowano nam żadnych grupowych wyjazdów, więc miałem czas, żeby wreszcie pozwiedzać Glasgow. Do wszystkich interesujących mnie miejsc nie dotarłem, ale liczę, że przed zakończeniem stażu zdążę zaliczyć pozostałe turystyczne checkpointy. W bieżącym wpisie na pierwszy ogień idą zatem: Galeria Sztuki Nowoczesnej, katedra, Muzeum Św. Munga oraz Latarnia. Najpierw jednak kilka słów o głównym bohaterze.

Czytaj dalej „Glasgow, cz. 1”

Wyspa Arran


Wyspa Arran (Isle of Arran), położona tylko 70 km na południowy-zachód, ale aż dwie godziny drogi pociągiem i promem od Glasgow, jest opisywana jako „Szkocja w miniaturze” i „klejnot w turystycznej koronie Szkocji”. Spędzony na niej weekend dość hardo się z tą tezą obszedł. Bo i owszem, widoki były piękne, ale okazało się, że aby ów klejnot zalśnił, spełnione muszą zostać dwa warunki:
– ładna, słoneczna pogoda (o którą w Szkocji niełatwo)
– zamiłowanie turysty do łażenia po górach
W przeciwnym razie na Arran będziemy albo moknąć, albo się nudzić. Pospiesznie jednak ucinam swoje narzekanie, bo nie chciałbym upodobnić się do czwórki rodaków, którzy siedzieli obok mnie w autobusie jadącym na wyspie z Brodick do Lochranzy i na przemian komentowali „chujowość dróg” tudzież „stada zasranych owiec”. Przejdźmy więc do rzeczowego opisu.

Czytaj dalej „Wyspa Arran”

Edynburg


Przewodnik turystyczny nie skłamał. Edynburg naprawdę jest przeuroczym miastem. Jednocześnie muszę nieskromnie przyznać, że stolica Szkocji nie wywarła na mnie równie wielkiego wrażenia co na statystycznym turyście, jako że ja już wcześniej widziałem coś podobnego, kiedy kilka lat odwiedziłem Stavanger na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Pod względem topograficznym oba miasta mają wiele wspólnego: wąskie, kręte uliczki pnące się w górę i w dół, nadmorskie położenie, bezpośrednie sąsiedztwo gór. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Edynburg jest od Stavanger ładniejszy, a to za sprawą zdecydowanie ciekawszej architektury i wielkiej ilości zabytków. Jej prawdziwy klejnot stanowi wielki, stary zamek położony na wzgórzu w samym środku miasta. Zaiste niesamowity to kontrast, gdy wędrujemy ruchliwą ulicą pełną pieszych, samochodów i sklepów, a nad nami góruje dostojne, wiekowe zamczysko.

Czytaj dalej „Edynburg”

56 dni w Szkocji

Zacznę od egocentrycznego wstępu, bo bez niego i tak musiałbym pewnie wyjaśnić w komentarzach, jak się tu znalazłem. Otóż w ramach IAESTE, międzynarodowego programu wymiany studentów kierunków ścisłych, trafił mi się ośmiotygodniowy staż w Glasgow. Pracuję na Uniwersytecie Strathclyde w wydziale zajmującym się badaniami oddziaływań między wysokoenergetycznymi laserami i plazmą. Przydzielono mnie do eksperymentów z rozpraszaniem Ramana (nie mylić z Romanem) i… na tym poprzestańmy. Oszczędzę Wam szczegółów technicznych mojego stażu i będę ograniczał się do aspektu kulturalno-turystycznego. Ostrzegam jednak z góry, że nie jestem hardkorowym „zwiedzaczem” (jak na przykład tow. Seji, który ze swoich wycieczek do Norwegii zawsze potrafi wycisnąć zdumiewająco wiele notek), a poza tym znakomita większość część tygodnia i tak upływa mi na pracy. Ergo, nie będzie często i wyczerpująco… ale postaram się, żeby było ciekawie.

Czytaj dalej „56 dni w Szkocji”