Aby zrozumieć wyjątkowość szóstego filmu o Jamesie Bondzie, zatytułowanego W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, musimy pokrótce prześledzić ewolucję serii od jej zarania. Doktor No był kinem na poły sensacyjnym, na poły przygodowym. Nie wiedział jeszcze, w którą stronę chce pójść. Zdecydowaną decyzję podjęły Pozdrowienia z Rosji. Dostaliśmy rasowy thriller szpiegowski z epickim oddechem, ale twórcy, miast kontynuować tę ambitną formułę, postanowili wypróbować w sequelu kolejną opcję. I tak Goldfinger skręcił w kierunku efektownego kina akcji. Z finansowego punktu widzenia był to strzał w dziesiątkę. Operacja „Piorun” i Żyje się tylko dwa razy poszły więc za ciosem, niestety, z malejącym powodzeniem artystycznym.
W 1969 r. fanów Jamesa Bonda czekała prawdziwa wolta. Broccoli i Saltzman spróbowali gwałtownym szarpnięciem zahamować degenerację cyklu. Zlecili nakręcenie filmu wizualnie stonowanego i biorącego na serio psychologię postaci. Napisano scenariusz trzymający się wiernie powieściowego pierwowzoru, na stołku reżyserskim posadzono debiutanta Petera Hunta, a Seana Connery’ego zastąpiono nieznanym modelem Georgem Lazenbym. Ta ostatnia decyzja nie była akurat podyktowana chęcią zaprowadzenie nowego porządku. Connery po prostu odmówił udziału w kolejnej części przygód 007, uznawszy, że pięć mu wystarczy.
Tym sposobem powstało kontrowersyjne W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, które osobiście uważam za najlepszą odsłonę cyklu. Nie tylko ja. Reżyser Steven Soderbergh stwierdził na przykład, że jest to jedyny Bond, „którego warto oglądać ponownie z powodów innych niż czysto rozrywkowe”. Połączenie melodramatu z malowniczą, sensacyjną intrygą pozwoliło przecież na pokazanie ludzkiego oblicza protagonisty. Zresztą, jak może nie imponować film o Bondzie, który zaczyna się od tego, że bogaty, sympatyczny gangster oferuje 007 milion funtów w złocie za matrymonialne okiełznanie swojej lekko niezrównoważonej córki? W tę rolę wcieliła się Diana Rigg, ociekająca seksapilem aktorka szekspirowska, która ostatnio gra Olennę Tyrell w Grze o tron.
Poniżej wymieniam siedem dalszych elementów czyniących z W tajnej służbie… znakomity film. Powiedzmy to od razu: nie ma wśród nich Lazenbyego. Nie odsądzam bynajmniej tego „jednorazowego” Bonda od czci i wiary. Uważam, że w następnych częściach zdążyłby się jeszcze wyrobić. Ba! sądzę, że pasuje do emocjonalnego W tajnej służbie… lepiej niż cyniczny Connery, który nie zagrałby równie dobrze strachu przy lodowisku ani rozpaczy w samochodzie w ostatniej scenie. Czysto fizycznie wolę kamienną szczękę Lazenbyego od klaunowatej fizjonomii Rogera Moore’a. Jednak biednego George’a dyskwalifikuje australijski rodowód. Bonda musi grać Brytyjczyk – choćby nawet miałby to być Szkot.
Czytaj dalej „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”