Dziwne śruby, cz. 2

W inauguracyjnym odcinku zapowiedziałem, że przegląd norweskich przysłów, powiedzeń, frazeologizmów i idiomów liczyć będzie tylko dwie części. Tymczasem uzbierało mi się ich tyle, że części będzie przynajmniej pięć. La oss se

Czytaj dalej „Dziwne śruby, cz. 2”

Królowie kultury

Paradox to szwedzki producent gier komputerowych specjalizujący się w strategiach historycznych. Ich portfolio jest imponujące, a perłę w koronie stanowi seria Europa Universalis, w której przez trzy wieki rządzimy wybraną nacją (niekoniecznie europejską) dbając o jej gospodarkę, armię, stosunki dyplomcrusader_kingsatyczne i włości kolonialne. Za prequel EU można z kolei uznać obie części Crusader Kings obejmującego okres późnego średniowiecza, od bitwy pod Hastings do zdobycia Konstantynopola.

Crusader Kings polecali mi wczesną wiosną Bartek z Leszkiem, a paradoksową szalę przeważył Tomek, który przez kilka czerwcowych dni przed zaśnięciem z zapałem referował swój podbój Starego Kontynentu w Europa Universalis. O doborze tytułu zdecydowała pierwotna rekomendacja wraz z ograniczeniami sprzętowymi posiadanego komputera. Założyłem konto na Steamie i kupiłem, chyba nawet w promocji, pierwszą część Królów Krzyżowców.

Jak to w produkcjach Paradoksu bywa, kilka godzin zajęło mi opanowanie interfejsu. Potem już do woli mogłem zachwycać się feudalną mechaniką gry. Inna „epicka” strategia, Civilization, przyzwyczaiła mnie do zarządzania zwartym państwem. Tymczasem CK oddało mi pod bezpośrednią kontrolę tylko dynastię oraz jej dwór. Zamiast więc zabezpieczać pługiem i mieczem interesy ekonomiczne całego powiązanego ze stolicą terytorium, musiałem raczej pielęgnować stosunki z wasalami posiadającymi swoją grową autonomię. Jednocześnie starannie wychowywałem progeniturę wiedząc, że w momencie śmierci mojej postaci wcielę się natychmiast w prawowitego następcę tronu.

Po opanowaniu wszystkich suwaków i przycisków nie bardzo wiedziałem, co właściwie w Crusader Kings należy robić, żeby „wygrać”. Dopiero po parokrotnym zresetowaniu kampanii dotarło do mnie, że gra jest samograjem tudzież sandboksem – robisz, co chcesz, a potem reagujesz na wyniki swoich działań. Otwarty świat w grach przygodowo-zręcznośćiowych kocham, ale w strategii…? Master of Orion, Warcraft i Jagged Alliance wychowały mnie inaczej. Po jakichś dwudziestu godzinach zabawy z dalszego „bezcelowego” grania w CK zrezygnowałem, bo na następnych dwieście nie miałem ochoty.

Czasu spędzonego przy Crusader Kings bynajmniej nie żałuję, ponieważ dzieło Paradoksu pomogło mi zrozumieć historycznego ducha feudalizmu lepiej niż wszystkie przeczytane książki o epoce razem wzięte (choć nie było ich znowu tak wiele). Edukacyjny walor tej gry jest niezaprzeczalny. Przypuszczam zresztą, że gdybym zabrał się od razu za „dwójkę”, jak zalecali Bartek i Leszek, to wygładzony interfejs i mechanika wciągnęłyby mnie mocniej.

Tak czy owak, Paradoks, ani żaden inny producent gier komputerowych, nie ma na razie w swojej ofercie tytułu, który jakiś czas temu sobie wymarzyłem. Otóż chciałbym kiedyś zagrać w „wielką” strategię rozpoczynającą się we wczesnej starożytności (albo nawet późnej prehistorii) a kończącą w (nie)dalekiej przyszłości, w której pokierowałbym dziejami wybranej cywilizacji. Rzecz w tym, że moja wymarzona gra koncentrowałaby się nie tylko na aspekcie militarnym, gospodarczym, eksploracyjnym i dyplomatycznym, ale przede wszystkim na Kulturze pisanej wielką literą. Co przez to dokładnie rozumiem?

Wszystko.

W mechanice mojej wymarzonej gry znalazłoby się miejsce i dla kultury materialnej, i dla kultury duchowej, i dla kultury społecznej, i dla kultury politycznej. Gracz mógłby kształtować naukę, technikę, sztukę, naukę, religię, filozofię, dynamikę społeczną, moralność, ideologię i ustrój polityczny. Wszystkie wątki przenikałyby się, wpływały na siebie w sposób nieliniowy i posiadały oczywiście pewne elementy losowe. Całość kulturowa zamknięta byłaby w ramach typowych dla strategii 4X.

swiat_czlowiekaJak taka synteza wyglądałaby na ekranie? Nie mam zielonego pojęcia. Przypuszczam jednak, że w stworzeniu gry kluczową rolę odegraliby antropolodzy. Na grzebanie w kodzie bym im nie pozwolił, ale na ekspertyzę kulturową już jak najbardziej. Przeczytałem kilka miesięcy temu antologię tekstów klasycznej antropologii, dzięki której poznałem szereg fascynujących sposobów myślenia o kulturze. Każdy z nich w ten czy inny sposób znalazłby odzwierciedlenie w mojej wymarzonej grze:

Ewolucjonizm usprawiedliwiłby umieszczenie w rozgrywce tradycyjnego drzewka technologicznego. Dyfuzjonizm podpowiedziałby jak skodyfikować oddziaływania pomiędzy poszczególnymi cywilizacjami. Szkoła durkheimowska określiłaby mechanikę społeczną i religijną. Relatywizm kulturowy sprawiłby, że każdą cywilizacją grałoby się „jakoś inaczej”. Psychokulturalizm dostarczyłby wskazówek dotyczących postaw i reakcji wirtualnej ludności. Konfiguracjonizm przedstawiłby negatywne skutki kulturowych rewolucji. Funkcjonalizm opisałby działanie instytucji i wszystkich „City Improvements”. Neoewolucjonizm wyjaśniłby znaczenie zasobów naturalnych dla rozwoju kultury. Wreszcie strukturalizm powiązałby wszystkie elementy w miodną całość.

Obawiam się, że moja wymarzona, totalna gra strategiczna nigdy nie powstanie. Jednak po jej ewentualnej premierze Paradox będzie musiał zwinąć interes.

Moralny status w nas

Dlaczego aborcja budzi tak wielkie kontrowersje, lecz zarazem nikt nie protestuje przeciwko obcinaniu paznokci? Czemu hodowla zwierząt na mięso spotyka się z krytyką, podczas gdy buraki cukrowe wciąż nie doczekały się swoich obrońców? Dlaczego prawo nie zezwala na uśpienie zniedołężniałego dziadka, choć wyniesienie usychającej rośliny doniczkowej na śmietnik nie zainteresuje ani sąsiadów, ani prokuratury?

Odpowiadając na powyższe pytania sięgniemy po określenie moralny status. Paznokci, buraków cukrowych i roślin doniczkowych nie traktuje się jako podmiotów. Płody, zwierzęta i staruszków – już prędzej. Gdyby pojęcie moralnego statusu dało się rozłożyć na czynniki pierwsze i poddać jednoznacznej analizie, rozwiązałoby to szybko wiele etycznych dylematów. Gdyby.

Moralny status stanowi surowy zakaz nieproszonego ingerowania w czyjś żywot lub, równoważnie, bezwzględny nakaz poszanowania cudzej autonomii. Jeżeli przyznamy moralny status ludzkim embrionom, nie będzie nam wolno niszczyć ich w celu pozyskania komórek macierzystych. Jeśli uznamy, że krowa posiada moralny status, nie wolno nam będzie wykorzystywać jej jako pożywienia. Hannibal Lecter uważał, że najwyższą formą pogardy dla drugiego człowieka jest zjedzenie go. Najwybitniejszy kanibal popkultury w moralny status swoich bliźnich najwyraźniej nie wierzył.

O ile moralny status łatwo zdefiniować, o tyle dużo trudniej ustanowić kryterium decydujące o tym, kto go posiada, a kto nie. Zerknijmy na pięć propozycji. Niestety, każda w jakiś sposób kłóci się ze zdroworozsądkowym wyobrażeniem o moralnej podmiotowości.

1. Na pierwszy rzut podstawą moralnego statusu mogłyby być dostatecznie rozwinięte zdolności umysłowe. Ale co dokładnie przez to rozumiemy? Inteligencję? Umiejętność abstrakcyjnego myślenia? Samoświadomość? Zdolność planowania uwzględniającego przyszłość? Poczucie indywidualnej wartości? Odczuwanie złożonych emocji? Skłonności opiekuńcze? Nawet jeśli uda nam się dobrać stosowny zestaw cech z powyższej listy, szybko okaże się, że w takim razie status moralny nie przysługuje wielu zwierzętom, płodom, bardzo małym dzieciom, osobom o poważnym upośledzeniu umysłowym i starcom z demencją. Kryterium okaże się zbyt wąskie.

2. Może więc należałoby dołożyć doń element potencjalności: ktoś posiada moralny status, jeżeli w przyszłości rozwinie swoje zdolności kognitywne w dostatecznym stopniu. Takie rozwiązanie zablokuje co prawda przyzwolenie na aborcję, lecz osoby upośledzone umysłowe i zniedołężniali staruszkowie nadal stać będą w obliczu eutanazji.

3. Spróbujmy uogólnić pierwszą propozycję w następujący sposób: niech moralny status posiadają wszyscy członkowie dostatecznie rozwiniętego kognitywnie gatunku. Tym sposobem ustrzeżemy się przed zarówno aborcją jak i eutanazją. Poza tym moralny status uzyskają małpy człekokształtne i delfiny, ale niekoniecznie świnie i krowy. Szkopuł w tym, że podejście gatunkowe przesadza dyskusję z gruntu „myślącej” etyki na grunt „suchej” biologii. Dlaczego właściwie fakt posiadania określonego szeregu zasad azotowych w komórkach miałby decydować o czyimś moralnym statusie? Czy wolno nam w ten sposób naturalizować etykę?

4. Czy odpowiednim kryterium nie mogłaby być raczej zdolność odczuwania bólu i elementarnych emocji? To pozornie obiecujący kierunek: moralny status uzyskają i płody, i niepełnosprawni, i staruszkowie, i psy, i świnie… Niestety, tę wyliczankę będzie można kontynuować bez końca i szybko okaże się, że moralny status posiadają też dżdżownice. Ucieszy to prawdopodobnie radykalnych ekologów, ale niekoniecznie tych, którzy mimo wszystko nie chcą traktować dzieci na równi z żółwiami.

5. Może należałoby zmierzyć się z zagadnieniem od bardziej pragmatycznej strony. Na co dzień szanujemy autonomię innych, lecz niekoniecznie ze względu na ich abstrakcyjny moralny status, ale po prostu dlatego, że rozpoznajemy w nich krewnych, przyjaciół, znajomych, sąsiadów, współobywateli, przedstawicieli tej samej narodowości, religii, rasy czy gatunku. Jeżeli jednak szczególne stosunki między istotami miałyby stanowić etyczny fundament naszych poczynań, to pojęcie moralnego statusu ulegnie relatywizacji, która niesie ze sobą nieprzyjemne konsekwencje. Oznacza na przykład, że wolno nam zadawać cierpienie zwierzętom (przy nietrudnej do udowodnienia przesłance, że nic nas z nimi nie łączy). Oznacza także, że Obcy są moralnie uprawnieni do orbitalnego zbombardowania Ziemi bombami wodorowymi z nudów.

Pewnym rozwiązaniem wszystkich przedstawionych powyżej dylematów mogłoby być traktowanie moralnego statusu nie binarnie – albo się go ma, albo nie ma – lecz jako właściwości stopniowanej, na przykład proporcjonalnie do posiadanych zdolności kognitywnych. Wtedy trzeba by jednak wyróżnić poszczególne stopnie, określić, co dokładnie oznaczają i zdecydować, na jakiej podstawie będziemy je przyznawać. Jeżeli ktoś zechciałby rozpisać szczegółowy schemat, będzie miał spore szanse na opublikowanie go w czasopiśmie filozoficznym, gdyż takich schematów nie wymyślono jak dotąd zbyt wiele.

Aby jednak domorośli etycy nie mieli za prosto, dorzućmy na koniec dwie dalsze komplikacje. Po pierwsze, poszczególni przedstawiciele gatunków biologicznych nie są jedynymi kandydatami do posiadania moralnego statusu. W szerszym ujęciu moglibyśmy próbować przyznać go także ekosystemom, społeczeństwom i państwom. Po drugie, dopasowując kryteria musimy usprawiedliwić swój wybór. Subiektywne wrażenie słuszności nie wystarczy. Konieczność uzasadnienia obranych kryteriów ograniczy nam pole manewru i zmusi do odwoływania się do naczelnych zasad etycznych lub metaetycznych.

Jest to skrócona i przeredagowana wersja wpisu z Nadmiarowego Bytu, który został opracowany na podstawie artykułu ze Stanford Encyclopedia of Philosophy.

Co ja czytam

Molierowski pan Jourdain zadziwił się okrutnie dowiedziawszy się, że całe życie mówił prozą. Oczywiście nie dlatego, iż myślał, że mówi wierszem, lecz dlatego, że obce było mu rozróżnienie na prozę i poezję. Ja na szczęście poznałem owe kategorie dość wcześnie dzięki jednemu z Kompendiów Wiedzy. Pochodzący stamtąd dowcip rysunkowy, prawdopodobnie autorstwa Śledzia, pokazywał trzy komputery ustawione w rządku: peceta, Amigę i bodajże Atari. Podpisane były: „epika – liryka – dramat”.

Jednak literackie kategorie skrywały przede mną przez długie lata dwie inne tajemnice. Objawiły się one przede mną spontanicznie i niemalże jednocześnie, bo w przeciągu kilku ostatnich tygodni.

Czytaj dalej „Co ja czytam”

Granatowe szeregi

Po raz drugi skasowałem swoje konto na Facebooku. Okolicznik, od którego rozpoczyna się poprzednie zdanie, sugeruje, że należy wzruszyć ramionami i uśmiechnąć się z politowaniem. Skasował po raz drugi? Więc pewnie niedługo na fejsa wróci, potem usunie konto po raz trzeci, potem znowu wróci, ad nauseam i w koło Macieju. Oby nie. Moja poprzednia fejsbukowa abstynencja trwała bowiem dość długo, a na powrót namówili mnie znajomi. Obiecywali, że wirtualny kontakt przez FB będzie częstszy i lepszy niż przez maile.

Nie był.

Zetknąłem się kiedyś z hipotezą – wydaje mi się, że forsował ją Wojciech Orliński, ale nie mogę teraz tego znaleźć – że Facebook rozmyślnie gromadzi nasze zdjęcia i wypowiedzi, by kiedyś wykorzystać je przeciwko nam. Oczywiście, szantażowanie szarego Jana Nowaka zupełnie się nie opłaca, lecz gdy liczba użytkownika sięga miliarda, to statystyka zaczyna IM sprzyjać. Niektórzy z dzisiejszych Nowaków staną się za kilkanaście-kilkadziesiąt lat politykami, prezesami i celebrytami. A ich kompromitujące focie i rasistowskie komentarze z dawnych lat dalej będą zarchiwizowane w monstrualnych serwerowniach.

Hipoteza brzmi atrakcyjnie, bo spiskowo, ale łatwo można ją podważyć: Korporacje nie snują tak dalekosiężnych planów. Kiedyś duże firmy planowały swoje przychody i rozchody na kilka lat do przodu, ale w ciągu minionych dekad okres ten uległ diametralnemu skróceniu. Modelu biznesowego Facebooka nie napędzi się mglistą prognozą, że za iks lat drobny procent gromadzonej przezeń informacji dojrzeje i zyska na wartości. Arek zaoponował w mailu, że przecież „dąży się do jakiejś wizji rozwoju firmy”, ale takie oficjalne wizje są bardzo ogólne i bardzo etyczne. Zresztą, po co w ogóle zawracać sobie głowę, kim Nowak stanie się w przyszłości, skoro już dzisiaj setki milionów Nowaków przynoszą firmie bajońskie sumy*?

Społecznościówkowy potencjał należy więc zdiagnozować inaczej: Każdy z nas z osobna nic nie znaczy w fejsowym molochu, ale kilkaset milionów użytkowników przekłada się na miliardy dolarów zysku. Facebook zarabia na skrojonej reklamie, na sondowaniu gustów, na dynamice lajkowania. Wyżej wspomniany Orliński porównał portal do obory; ja wolę analogię zaczerpniętą z fizyki jądrowej. Nie mam tylko pojęcia, jak ciężka musi być kula użytkowników, by interes zaczął się opłacać.

Za pierwszym razem zrezygnowałem z FB obawiając się o swoją prywatność; teraz rezygnuję, gdyż wzrosła moja świadomość konsumencka. Nie zgadzam się na dalszy udział w przedsięwzięciu, które nijak mnie nie wzbogaca (ani materialnie, ani umysłowo**) i które, oferując iluzję bycia bliżej znajomych, zaprzęga mnie do generowania gigaforsy dla cudzej kieszeni. Mogę być płacącym klientem, który jest autentycznie zainteresowany świadczoną usługą, ale nie chcę być prokastynacjonującym tworzywem przestrzeni reklamowej.

Pragnienie podmiotowości sprawia też, że coraz bardziej wzrasta mój sceptycyzm względem Gmaila. Zastanawiam się nad alternatywami, przyglądam się Hushmailowi, czekam na uruchomienie StartMaila. Poniewczasie zorientowałem się bowiem, iż w trójkącie „prywatność – darmowość – dużo miejsca na serwerze” można złapać tylko za dwa wierzchołki. Na razie jednak widzę, że rządy przejawiają skłonność do traktowania mailowej alternatywy jako działalności wywrotowej. Trzeba cierpliwie czekać na dalszy rozwój sytuacji.

____________________
* Pokuszę się o hipotezę, że politykami i prezesami będą zostawać ludzie, którzy, po pierwsze, zamiast trwonić swoją prywatność, umiejętnie wykorzystują internet do budowy wizerunku, oraz którzy, po drugie, nie tracą dziś czasu na lolowanie zdjęć kotków i na wtrącanie swoich trzech groszy do każdej sieciowej błahostki.

** Genderowa krucjata na wallu Staszka na nic się nie zdała.

Głupi filmik na niedzielę (12)

Jedenaście wcześniejszych głupich filmików przepadło bezpowrotnie, ponieważ podczas przeprowadzki na WordPressa zaginęły wszystkie zagnieżdżone w notkach jutubki. Najwyższa więc pora na wskrzeszenie serii. Oto fragment rzekomo bardzo dobrego serialu The Boondocks. Pamiętajmy, że u nas odpowiednikiem The Nigga Moment jest Ortalionowe Rycerstwo, tyle że dresy nie noszą przy sobie zwykle broni palnej.

Kiedy robot budzi się

Przeczytałem książkę fantastycznonaukową. Wydaną tylko w wersji elektronicznej, przez pewien czas dostępną za darmo na Amazonie, napisaną przez debiutanta. Zupełnie więc nie rozumiem, dlaczego okazała się kiepska.

turing_evolvedW Turing Evolved Davida Kitsona na wyróżnienie zasługuje wyłącznie pomysł. Bohater zakochuje się w żeńskiej Sztucznej Inteligencji, która w wirtualu jawi się jako urocza i atrakcyjna młoda kobieta, ale której inkarnacja w realu to niemy, metalowy humanoid (nie mogli na okładce pokazać ładniejszej wersji?). Utalentowany pisarz bez trudu osnułby na takiej kanwie inteligentny melodramat w oprawie SF, ale Kitson nie potrafi stanąć na wysokości zdania. Turing Evolved jest psychologicznie dość naiwne (choć tragedii nie ma), fabuła nie wciąga (choć się nie wlecze), język nie porywa (choć nie przeszkadza). Za to zafascynowała mnie zdolność autora do tworzenia angelelogicznych akronimów. Kochanka protagonisty jest Aniołem (Autonomicznym NIegenetycznym Okazem Łagodności) wyprodukowanym w Niebie (Nowoczesnym i Energochłonnym Badawczym Ośrodku), a minimechy sterowane przez złych ludzi to Demony (Drapieżne Elektroniczne Militarne Ofensywne Neurokostiumy). Sam bym tego nie wymyślił, ale przynajmniej umiem ironicznie przetłumaczyć.

Potem przeczytałem jeszcze jedną książkę fantastycznonaukową. Wydaną dobrze ponad sto lat temu, należącą już do domeny publicznej, napisaną przez Herberta George’a Wellsa. I znów zupełnie nie rozumiem, dlaczego okazała się taka słaba.

when_the_sleeper_wakesKiedy śpiący budzi się to historia londyńczyka, który zasypia na dwieście lat, a letarg ustępuje, bohater odkrywa, że jest najbogatszym człowiekiem na świecie; gromadzące się odsetki zamieniły bowiem jego skromne oszczędności w fortunę. Mniejsza z tym, że w rzeczywistości pieniędzmi zaopiekowałby się The Pensions Service, czyli brytyjski ZUS. Powieść jak na Wellsa jest po prostu zaskakująco nudna – konflikt między Rządem Światowym a Ludem, w który zostaje wplątany Graham, pomimo swej globalnej skali w ogóle nie porywa. Sam autor przyznał, że to akurat dzieło zupełnie mu nie wyszło i dwanaście lat później napisał je na nowo pod lekko zmienionym tytułem. Z jakim skutkiem, nie mam pojęcia, bo nie czytałem.

Mimo wszystko Kiedy śpiący budzi się to nie tylko dobry temat na zadanie matematyczne z procentu składanego. W pamięci zapadło mi kilka scen: oniryczny prolog, opisy maszyn latających (pamiętajmy, że powieść powstała na kilka lat przed epokowym dokonaniem braci Wright), nocna ucieczka ośnieżonymi dachami futurystycznego Londynu i odważne, otwarte zakończenie. Zdecydowanie za mało, by polecić książkę zwykłemu czytelnikowi, ale dość, by zarekomendować ją osobie mającej apetyt na jakieś mniej znane dzieło pioniera gatunku.

Kariera średniego szczebla

Arek podesłał mi artykuł diagnozujący bierną (czasami nawet korną) postawę ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego wobec Niemiec i Rosji. Według autora Sikorskiemu zależy na zrobieniu przyszłej kariery w strukturach NATO lub Unii Europejskiej. Zamiast więc zabezpieczać dalekosiężne interesy Polski, minister wykorzystuje rządową posadę, by uzyskać aktywne poparcie Niemców i neutralną przychylność Rosjan dla swojej nieskromnej osoby. Brzmi to sensownie; mnie samemu zresztą bardzo łatwo uwierzyć w hipotezę Janeckiego, bo uważam Sikorskiego za antypatycznego oportunistę.

Zastanawiam się jednak, na ile winę ponosi tu małoduszność serwilizm Sikorskiego, a na ile jego sytuacja jest VIP-owskim odpowiednikiem psychologicznie zrozumiałego schorzenia nękającego współczesne systemy administracyjne. Istotą sprawowania funkcji kierowniczych jest przecież pięcie się w górę w urzędniczej hierarchii. Można chcieć być przez całe życie adwokatem, można chcieć być przez całe życie projektantem graficznym, można także chcieć być przez całe życie kierowcą, ale jeśli pragniesz na zawsze pozostać kierownikiem czwartego stopnia drugiego pionu, to prawdopodobnie jesteś nienormalny. Kierownicy czwartego stopnia drugiego pionu, nawet jeżeli rozpiera ich autentyczna chęć mądrego zarządzania podległymi pracownikami, nie mogą sprzeciwiać się odrealnionym przykazom płynącym z góry, gdyż każdy taki sprzeciw zostanie odnotowany i uniemożliwi awans. Pozostaje więc mniej lub bardziej gorliwe stosowanie nowomowy i tłumaczenie pracownikom, że to nie proponowane rozwiązania są bezsensowne, ale oni sami uwstecznieni w swoim myśleniu.

Nikt tutaj nie musi okazywać złej woli. „Góra” wydaje takie a nie inne rozporządzenia, bo mylnie wyobraża sobie i interpretuje realia. „Środek” boi się otwarcie wnosić o zdroworozsądkową korektę rozporządzeń, bo nie chce zezłościć „góry” i urazić jej planistycznej dumy. „Dół” nie przykłada się z kolei do rzetelnego realizowania rozporządzeń, bo ma powody, by nie wierzyć w ich skuteczność. A system zgrzyta coraz głośniej.

Jeżeli ktoś stwierdzi, że odkrywam banał, ponieważ zawsze właśnie tak musiało być, odpowiem – niekoniecznie. Kiedyś średnie szczeble występowały bowiem mniej licznie. Konkretna kierownicza posada nie musiała więc wcale być ogniwem w łańcuszku karier; mogła równie dobrze stanowić dożywotnią profesję. David Graeber opowiadał niedawno o zjawisku oszukańczych etatów. Pocieszmy się teraz myślą, że oszukańcze etaty przynajmniej mogą – kosztem nas wszystkich – służyć do robienia jak najprawdziwszej kariery.

Lub czasopisma

Jestem skrupulatny. Skrupulatnie też czytam: od deski do deski. W przypadku książek to akurat nic niezwykłego, choć z trudem przychodzi mi niestety ciśnięcie w kąt lektury, która po kilkudziesięciu stronach mnie nie porwała. Zwyczaj „totalnego” czytania dotyczy jednak również czasopism. I tu pojawia się kłopot (a może wprost odwrotnie…?), gdyż nie mam przez to czasu ani na dzienniki, ani na tygodniki. Zostają miesięczniki oraz publikacje rzadsze. W poniższej notce chciałem polecić Waszej uwadze periodyki zaliczające się do niszowych i dające wyborną okazję na regularne domóżdżanie się, z której ochoczo korzystam.

Czytaj dalej „Lub czasopisma”

Żyje się tylko dwa razy

you_live_only_twiceDo tej pory nowe Bondy ukazywały się co rok. Tym razem od premiery poprzedniej części musiały upłynąć całe dwa lata. Zresztą niewiele brakowało, a Żyje się tylko dwa razy powstałoby jeszcze później, a może nawet nigdy. Reżyser, producenci, główny scenograf i zdjęciowiec polecieli bowiem do Japonii, by znaleźć miejsce nadające się na filmową kryjówkę Blofelda. Mieli wracać do Wielkiej Brytanii 5 marca 1966, ale w ostatniej chwili zmienili rezerwację, gdyż nadarzyła się okazja obejrzenia pokazu ninja. „Ich” samolot rozbił się pół godziny po starcie. Wszyscy na pokładzie zginęli.

Także i głównemu bohaterowi udaje się oszukać przeznaczenie, zaraz na początku najnowszego filmu. No, może nie do końca, bo przecież jego śmierć zaaranżowano, by zmylić wrogie wywiady. Bond powraca zza grobu po morskim pogrzebie i natychmiast zabiera się za niecierpiącą zwłoki sprawę: należy ustalić, kto i dlaczego porwał amerykański statek kosmiczny. Sytuacja na najwyższych szczeblach władzy jest napięta. USA i ZSRR oskarżają się wzajemnie, nierozwiązanie zagadki grozi wybuchem III Wojny Światowej. A o to właśnie chodzi „Widmu”, które za wszystkim stoi…

To miał być ostatni Bond z Seanem Connerym. Seria uczyniła z niego gwiazdę, ale szkocki aktor miał już dość statusu celebryty i bał się zaszufladkowania. Postanowiono, że Connery pożegna się z rolą daleko od dotychczasowych miejsc akcji – w egzotycznej Japonii. Za kanwę filmu posłużyła napisana trzy lata wcześniej przez Iana Fleminga powieść pod tym samym tytułem. Uznano ją jednak za nudną, więc scenarzyści napisali od nowa fabułę. Nie pomogło: Z pięciu pierwszych filmów o Jamesie Bondzie Żyje się tylko dwa razy jest produkcją najsłabszą. Osadzenie akcji w Kraju Kwitnącej Wiśni niewiele dało.

Czytaj dalej „Żyje się tylko dwa razy”