Najlepsze z zapowiedzi filmowych na 2010

Trzeba uczciwie przyznać, że zeszłoroczny analogiczny ranking okazał się niewypałem. Najlepszą z kinowych nowości 2009 roku ulokowałem tam dopiero na przedostatnim miejscu — bo dwanaście miesięcy temu nie czułem jeszcze zupełnie awatarowego hype'u — a z kolei zwycięzcy zestawienia, 9, po dziś dzień nie widziałem. (Winę ponosi za to przede wszystkim norweski dystrybutor. Film Shane'a Ackera nie trafił, i już chyba nie trafi, do kin w moim zakątku Europy. Z drugiej strony nie zebrał zbyt dobrych recenzji. Z trzeciej strony 9 podobało się Deckardowi, który, jak podejrzewam, potrafi rzetelnie ocenić alternatywne post-apo).

Niewypałami okazała się też większość filmów z mojej listy. 2012, Star Trek, Terminator: Salvation i Public Enemies były, odpowiednio, nudnawe, infantylne, porażkowe i bezbarwne. Pomijając wspomnianego już Avatara, jedynie Watchmen i Brüno spełniły pokładane w nich oczekiwania. Inglourious Basterds mi się niby podobał, ale jakoś nie mam najmniejszej ochoty na powtórny seans. Kiepsko, kiepsko.

Ale przecież nie mogę odmówić sobie przyjemności kolejnej wyliczanki. Trzy z wyczekiwanych przeze mnie tegorocznych filmów miały już co prawda premiery światowe (we wszystkich przypadkach daty tychże podaję w nawiasach), ale żaden nie trafił jeszcze do Norwegii. Jestem zatem usprawiedliwiony. Jedziemy. …

Czytaj dalej „Najlepsze z zapowiedzi filmowych na 2010”

Przeczytane w 2009, cz. 2

cd.

Z kanonem literatury pięknej zetknąłem się w minionym roku zaledwie dwa razy, ale, jak na kanon przystało, były to spotkania owocne. Ameryka zaskoczyła mnie budzącymi szczery śmiech rozdziałami z Bruneldą, lecz cała książka przesiąknięta była, oczywiście i na szczęście, pokaźna porcją kafkowskiego Stimmungu. Ameryka stanowi niewątpliwie najpogodniejszą powieścią w dorobku autora Procesu — co oznacza, że można ją porównać do bardzo melancholijnego, zimnego, choć słonecznego październikowego popołudnia. Nie wiem natomiast, do czego należałoby porównać Lorda Jima, być może dlatego, że pewnego procenta tej książki po prostu nie zrozumiałem. Mój dobry skądinąd angielski poległ bowiem w zetknięciu z wyszukanym, wysmakowanym słownictwem Conrada (o ironii losu związanej z pochodzeniem pisarza nie będę nawet wspominał). Polski przekład już stoi na półce, jako że zachodzi podejrzenie, iż Lord Jim zasługuje na więcej niż biblionetkową czwórkę, jeśli tylko podczas lektury nie trzeba co chwilę sięgać po Merriama-Webstera.

Czytaj dalej „Przeczytane w 2009, cz. 2”