Polacy ramię w ramię z Hitlerem

Niebywałe – to już osiemsetny wpis na Blogrysie! Zamiast jednak pisać podsumowanie minionej setki przedyskutowałem z Arkiem zagadnienie, które od kilku lat spędza sen z powiek domorosłym historykom: czy Polska w 1939 r. powinni sprzymierzyć się z Niemcami?

Niebywałe – to już osiemsetny wpis na Blogrysie! Zamiast jednak pisać podsumowanie minionej setki przedyskutowałem z Arkiem zagadnienie, które od kilku lat spędza sen z powiek domorosłym historykom: czy Polska w 1939 r. powinni sprzymierzyć się z Niemcami? Takiego kontrafaktycznego jubileuszu na Blogrysie jeszcze nie było.

Achtung! Długi wpis!

Zadaniem historyka nie jest wydawanie wyroków, obrona czy oskarżanie, ale gromadzenie argumentów „za i przeciw”, rozpatrywanie dylematów z przeszłości, odtwarzanie klimatu czasów, które są przedmiotem jego studiów. Historyk jest tłumaczem przeszłości – nie sędzią. Nigdy nie powstanie pełna, skończona synteza problemu tak złożonego jak położenie międzynarodowe Polski w latach 1938–1939.

– Marek Kornat

Borys: Od ładnych paru lat w polskim internecie trwają zajadłe dyskusje o okolicznościach wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Ich uczestnicy odmieniają przez wszystkie przypadki „klęskę wrześniową” i zadają sobie pytanie, czy Polacy mogli jej uniknąć czyniąc ustępstwa Hitlerowi, a nawet zawierając z Niemcami tymczasowe przymierze przeciwko Sowietom. Mnie w tę debatę, jak wielu innych, wciągnęła książka Piotra Zychowicza pt. Pakt Ribbentrop-Beck – pisana pod tezę, argumentująca w sposób dość histeryczny, ale będąca mimo wszystko prowokującym i pasjonującym kawałkiem publicystyki historycznej. A Ciebie?

Arek: Przyznam, że książek Zychowicza nie znam, choć od kilku dobrych lat śledzę z mniejszą lub większą uwagą jego publicystykę i wystąpienia publiczne. Dlatego z dużym zainteresowaniem odniosłem się do Twojej propozycji przeczytania „źródła” – jak możemy określić książkę Władysława Studnickiego w kontekście tych wszystkich debat przetaczających się z różną częstotliwością przez polską przestrzeń publiczną.

Borys: I tutaj przedstawić musimy głównego bohatera naszej rozmowy, Władysława Studnickiego. Dla Zychowicza był on mądrym germanofilem, wielkim patriotą, wyklętym prorokiem, który pod koniec lat 30. jako bodajże jedyny publicysta w Polsce zrozumiał bezmiar wojennego zagrożenia i przewidział przebieg konfliktu oraz jego tragiczne dla ojczyzny konsekwencji. W krótkiej książce pt. Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej (WNDWŚ), pisanej w pośpiechu w przededniu wrześniowej klęski, postawił bezbłędną diagnozę i zaproponował lekarstwo – sojusz z III Rzeszą – lecz nikt nie zechciał go wysłuchać, mówi Zychowicz.

Tymczasem podczas debaty Piotra Gursztyna z Bartłomiejem Radziejewskim, redaktorem naczelnym Nowej Konfederancji i zwolennikiem propozycji porozumienia Ribbentrop-Beck, Gursztyn bezlitośnie przeczytał Radziejewskiemu parę antysemickich fragmentów z drugiego rozdziału WNDWŚ nazywając książkę „kuriozalną”. Więc kim był właściwie Studnicki? Polską, przenikliwą, geopolityczną Kasandrą, czy niespełnionym entuzjastą polityki kanclerza Hitlera?

Arek:  Po przeczytaniu WNDWŚ odpowiedź jest, przynajmniej dla mnie, oczywista. Bo czyż Morze Śródziemne okazało się decydującym, jak twierdził Studnicki? Czy tak naprawdę o kolonie w Afryce chodziło Niemcom? Czy Hiszpanie opowiedzieli się za Osią? I czy rzeczywiście to Żydzi parli do wojny? Przecież odpowiedź na każde z tych pytań jest negatywna. Więc nie, Studnicki nie był w mojej opinii Kasandrą, co więcej, śmiem twierdzić, że bardzo daleko mu roli, jaką próbują szyć dla niego tzw. realiści. W trakcie lektury pozwoliłem wynotować sobie parę wartych rozważenia fragmentów, ale chciałbym poznać Twoją opinią: jak odebrałeś WNDWŚ?

Borys: Przede wszystkim rozczarowałem się formą. Wokół książki Studnickiego zrobiło się w ostatnich latach tak głośno, że oczekiwałem strategicznego eseju albo politologicznego traktatu – choćby i nieskładnego, choćby i pełnego ostro stawianych, kontrowersyjnych tez. Tymczasem WNDWŚ jawi mi się przede wszystkim jako wypisy z przeglądu statystycznego okraszone powierzchownym komentarzem.

Wiem oczywiście, że w epoce przed Wikipedią takie publikacje posiadały swoją wartość. Niemniej nie rozumiem, dlaczego owo podsumowanie sytuacji gospodarczo-militarnej w poszczególnych krajach Europy w latach 30. miałoby dawać aż tak poważny asumpt i przyczynek do prowadzonej dzisiaj dyskusji o polityce zagranicznej Becka.

Krótko mówiąc, jeżeli ktoś uważa, że Polska powinna sprzymierzyć się wówczas z Niemcami, to oczywiście znajdzie w germanofilu Studnickim poplecznika. Jeżeli tak nie uważa – to w najlepszym razie uzna WNDWŚ za interesujący głos w debacie sprzed prawie dziewięćdziesięciu lat. Nie dostrzegam jednak u Studnickiego owego proroczego rozbłysku, który mógłby być punktem odniesienia dla dzisiejszych sporów o okoliczności wybuchu Drugiej Wojny Światowej, a który najwyraźniej poraził Zychowicza i Radziejewskiego.

Arek: Tak, forma zdecydowanie trąciła myszką, ale rozumiem, że w dobie przed internetowej nie tak łatwo było znaleźć informacje o gospodarce innych krajów, więc jako takie dzieło Studnickiego było użytecznym (co zresztą stanowiło pewnego rodzaju trick psychologiczny, bo przecież liczby nie kłamią, prawda?). Co mnie jednak uderzyło to fakt, że na podstawie suchych danych autor dochodził do dalekosiężnych konceptów. Do konceptów, które trudno dziś uznać za spełnione proroctwa; im wnikliwiej się bowiem czyta Studnickiego tym łatwiej dostrzec jego omyłki.

Główna teza, wszystkim znana, jest taka, że oto powinniśmy sprzymierzyć się z Niemcami, że była to jedyna racjonalna możliwość. Ale czy autor – już abstrahując od wiarygodności Adolfa Hitlera po remilitaryzacji Nadrenii, po Anschlussie, po Czechosłowacji – podaje jakikolwiek przykład, w którym równorzędną rolę grały kraje o potencjałach tak odmiennych jak Niemcy i Polska w latach trzydziestych?

Nie, nie robi tego, zakładając, że oto pierwszy raz w historii świata europejski gigant, nie liczący się z dyktatem innych gigantów, rozbudowujący armię i łamiący zobowiązania, słuchać się będzie średniej wielkości państwa, którego dwie dekady temu nie było jeszcze na mapie, państwa będącego dla części Niemców „państwem sezonowym”.

Czy znasz może przykłady podobnych współdziałań, podobnych partnerów? Bo mnie o przywołanie takowych, szczerze mówiąc, trudno. Przecież dla każdego oczywistym się wyda relacja stara jak świat, znana – mówiąc żartobliwie – z osiedlowego boiska: co silniejszy podyktuje, to słabszego obowiązuje.

Borys: Po pierwsze, ówczesna Polska była „państwem sezonowym” nie tylko dla Niemców. Na naszą świeżo odzyskaną państwowość sceptycznie zapatrywali się także Brytyjczycy.

Po drugie, rozważając zasady i przyszłość potencjalnego sojuszu ówczesnych Niemiec z ówczesną Polską – rozważając je tak, jakbyśmy sami byli politykami z końca lat 30. – musimy za wszelką cechę wystrzegać się anachronizmu w perspektywie. Dzisiaj bardzo trudno nie myśleć o III Rzeszy jako o diabolicznym państwie rządzonym przez psychopatów, które zgotowało milionom Europejczykom – głównie Żydom, ale nie tylko – okrutny los. Chyba łatwiej już nie myśleć o niedźwiedziu polarnym z eksperymentu myślowego Dostojewskiego!

Tymczasem aż do roku 1939 Niemcy postrzegane były przez swoich sąsiadów jako państwo, owszem, prężne i agresywne, rozpychające się łokciami, pragnące odrobić z nawiązką straty Pierwszej Wojny Światowej – ale mimo wszystko „zwyczajne”. Studnicki mógł więc zakładać, że po zawarciu sojuszu z Polską Niemcy zachowywałyby się „zwyczajnie”, ot, że Polska stałaby się dla Niemiec na przykład tym, czym Kanada dla USA.

Arek: Czy Kanada od dziesięciu wieków z różną częstotliwością ścierać się musi ze Stanami Zjednoczonymi? A może mówi językiem zupełnie odmiennym, należąc do innego kręgu kulturowego? Nie, mój drogi, uważam tą analogię za zupełnie nieadekwatną – bardziej pasowałby tutaj chyba Meksyk, choć i tak byłoby to naciągane – i jednocześnie nie biorącą pod uwagę całego bagażu historycznych relacji niemiecko-polskich. Zresztą, co trochę dla mnie zaskakujące, Studnicki także zdawał się to bagatelizować, tak jakby uwierzył, że to, co wychodzi mu z liczb, nakazuje każdemu Polakowi od Gdyni do Lwowa zapomnieć o Grunwaldzie, Hakacie i plebiscytach, a skupić się na dostosowaniu do woli większego sąsiada.

Borys: Czy nie wpadasz przypadkiem ponownie w pułapkę anachronizmu? Sądzę, że wszystkie wojny, które w dawnych czasach Polska toczyła z Niemcami, nabrały złowieszczego odcienia dopiero po 1939 r. Wcześniej wpisywały się w panoramę nieprzerwanych europejskich zmagań, czasami ościennych, czasami poważniejszych. Dopiero po Hitlerze zaczęło nam się wydawać, że tamte konflikty były tylko długim prologiem do gehenny polskiego państwa z lat 1939-1945.

Arek: Nie, nie sądzę, Borysie. Przecież Rota powstała w 1908 roku, więc śmiem twierdzić, iż świadomość tej odwiecznej rywalizacji była żywa także przed rokiem 1939.

A wracając do rozważań o sojuszu polsko-niemieckim: musimy tutaj wziąć pod uwagę chronologię, którą tak sumiennie opisał w swoim artykule Krzysztof Wojczal i zadać sobie fundamentalne pytanie: czy oto zapominając o faktach i dotychczasowym wiarołomstwie niemieckiego kanclerza mogliśmy jego propozycje brać za dobrą monetę? Wyobraźmy sobie, że odpowiadamy „tak”. I co dalej?

Studnicki odpowiada, że to Żydzi prą do wojny, a jej ciężar skupiać się będzie na Morzu Śródziemnym. Że Hiszpanie niechybnie dołączą do Osi, że nim upadnie jakakolwiek miejscowość we Francji, to pierwej zneutralizowany zostanie Gibraltar. Że wystarczy pozwolić Niemcom i Włochom nasycić się afrykańskimi koloniami i sprawa zostanie załatwiona. W tym czasie, oczywiście, Stalin zostanie zneutralizowany przez Japonię i nie kiwnie palcem. Czyżby zatem Beck zniweczył scenariusz „łagodnej” europejskiej wojny, czy może raczej nie o Lebensraum w Afryce w tym przypadku chodziło?

Borys: Rzeczywiście, największy problem mam ze Studnickim na poziomie konkretów, nie pryncypiów. Jego rozdział poświęcony Żydom jest karygodny, chociaż takie myślenie wpisywało się zapewne w ówczesny ogólnoeuropejski antysemityzm. Znaczenie strategiczne Morze Śródziemnego zostało oczywiście przecenione, aczkolwiek Hitler istotnie miał chrapkę na afrykańskie kolonie.

Dyskusja o konsekwencjach decyzji Becka jest o tyle trudna, że trzeba prowadzić ją w głębokim trybie przypuszczającym i uzgodnić wpierw kryteria oceny. Zasadnicze pytanie brzmi: Czy oceniamy starania, czy wyniki?

Jeżeli to pierwsze, staniemy po stronie Marka Kornata i Piotra Gursztyna. Jeżeli to drugie, po stronie Zychowicza i Radziejewskiego, a także Tomasza Gabisia. Gabiś napisał w swoim tekście o Studnickim:

„W tym przypadku było inaczej: ówczesna polska klasa rządząca uległa anihilacji – część zginęła z rąk niemieckich lub sowieckich okupantów, część udała się na emigrację i uległa rozproszeniu po świecie, i nigdy już do władzy nad narodem polskim nie powróciła. Musiała odejść z polityki na zawsze. Większej klęski politycznej, będącej jednocześnie klęską, by tak rzec, egzystencjalną, wyobrazić sobie nie sposób. Ergo, polityka, której klęska ta była bezpośrednim skutkiem, musiała być ex definitione najgorszą z możliwych.

Najpierw musimy sformułować kryteria oceny polityki zagranicznej. Jak będzie brzmieć kluczowa definicja?

Arek: Piszesz o wynikach, ale czy rzeczywiście nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić gorszego wyniku? Ot choćby takiego, że Polacy pomagają Niemcom wywieźć „swoich” Żydów, a następnie po klęsce Niemców stają się kolejną sowiecką republiką. I nie mają swoich Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, a raczej są Pierwszymi Wśród Żydożerców. I nie możesz pocieszać się szlachetnością Ulmów, Ireny Sendlerowej czy zrywem Powstania Warszawskiego bo jej nie ma, nikogo takiego nie ma, są Polacy-wspólnicy, Polacy-współsprawcy. O ile w ogóle są, prawda?

Do tego nie ma żadnych Ziem Odzyskanych, ale Kresów także nie ma (bo po cóż nagradzać współsprawców, a przecież żywioły ukraińskie i białoruskie domagają się podmiotowości). A to przecież tylko jeden z możliwych scenariuszy.  Dlaczego Radziejewski, Zychowicz czy Gabiś o nim nie wspominają? Że mało prawdopodobny? W mojej skromnej opinii tak samo prawdopodobny jak to, że potężne Niemcy słuchać się będą w swoich kalkulacjach słabszej Polski.

Borys: Albo jak to, że armie niemiecka i polska podbijają w 1939 r. ZSRR pomimo obsadzonej czerwonoarmistami Linii Stalina, na którą swojego czasu zwróciłeś mi uwagę, a o której wygodnie zapomniał Zychowicz w swojej książce. W trakcie Operacji Barbarossa Wehrmacht wszedł w terytorium sowieckie jak w masło przede wszystkim dlatego, że radzieckie linie były wysunięte daleko do przodu, a „stare” umocnienia, czyli Linia Stalina właśnie, zostały opuszczone. Jednak dwa lata wcześniej blitzkrieg by się chyba nie sprawdził.

Z drugiej strony Polska nie ma niestety dobrej opinii na świecie, jeśli chodzi o zachowanie narodu polskiego podczas Holokaustu. Opinia ta nie jest oczywiście jednoznacznie zła, ale nie jest bynajmniej tak dobra, jak moglibyśmy sobie tego życzyć. Oczywiście, winę za to ponosi michnikowska piąta kolumna, która od lat, w imię „rozliczeń z trudną przeszłością”, dorabia rodakom gębę żydożerców rozkopujących groby.

Czy chcesz powiedzieć, że Węgry i Słowacja, którą z Trzecią Rzeszą współpracowały, mają teraz ciężej na świecie niż Polska? Albo że miały ciężej w latach powojennych?

Arek: Nie wiem, czy mają ciężej, trudno mi powiedzieć. Wydaje mi się, że w bieżącej polityce nie jest to aż tak istotne. Liczą się aktualne interesy, konstelacje sojuszy i tak dalej. Jeżeli jednak miałoby to w jakimś momencie schodzić na tematy historyczne to z naszego punktu widzenia lepiej powoływać się na Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata niż na Pierwszych We Współsprawstwie? Co więcej, zastanómy się jakie wrażenie wywiera we współczesnym odbiorcy hasło wynikające logicznie z tez Zychowicza i Radziejewskiego: Polacy żałują, że nie sprzymierzyli się z Hitlerem.

Bo oto jest główny problem z alternatywnymi biegami historii: osoby proponujące takowe widzą najczęściej jeden pasujący im scenariusz, na propozycje innych machając ręką. A uczciwość intelektualna nakazywałaby przyjrzeć się także pozostałym możliwościom i zastanowić, czy aby nie wybieramy tego, co jest nam wygodne.

Borys: Ty kiedyś zwróciłeś uwagę na jeszcze jeden, pragmatycznie ustawiony problem, w moim odczuciu bardziej interesujący niż kontrafaktyczne przebieranie pomiędzy scenariuszami: KTO i JAK miałby podjąć alternatywną decyzję? Słowami Marka Kornata: Ideałem dla historyka jest zrekonstruowanie sposobu myślenia tych, którzy w historii uczestniczyli.

Beck chyba lubił i szanował Niemców jako naród, ale zdawał sobie sprawę, że polska opinia publiczna jest zdecydowanie przeciwna sojuszowi z Trzecią Rzeszą. Gdyby rząd Drugiej Rzeczpospolitej podpisał umowy z Hitlerem, w kraju niebezpiecznie by się zakołysało, sanacja utraciłaby gwałtownie poparcie Polaków.

Musimy więc cofnąć się dalej w przeszłość, wyobrazić sobie sytuację, w której począwszy od 1933 r. politycy formatują obywateli w kierunku proniemieckim. Jak miałoby się to właściwie odbyć? Kto miałby przewidzieć, że jest to pożądany kierunek zmian? Gdybanie podnosi się do drugiej, trzeciej potęgi.

Arek: Bardzo dobre pytanie, na które, z tego co mi wiadomo, żaden z rodzimych realistów nie odpowiada. Mogę tylko ująć to w sposób żartobliwy: każdy, kto grał w Europę Universalis wie doskonale, jak trudno jest zmienić kurs państwa jako całości. A cóż dopiero mówić o organizmie tak skomplikowanym jak II RP ze swoimi mniejszościami (za Dawidem Kańskim: 13% ludności wiejskiej to Ukraińcy, 5% Białorusini – polecam notabene cały artykuł, aby zrozumieć, w jak trudnym położeniu gospodarczym Polska znajdowała się w dwudziestoleciu), rozbiciem partyjnym i próbą budowy całości z trzech różnych zaborów.

Przytoczony wcześniej przez Ciebie cytat Gabisia o egzystencjalnej klęsce polskich elit bardzo łatwo natomiast obalić: przecież Londyn funkcjonował, Sikorski podpisał układ z Majskim, Polska walczyła. Że tracili na znaczeniu? Ha! Jakiej sprawności politycznej potrzeba – i czy taka jest możliwą? – aby stworzyć kraj lawirujący między nazistowskimi Niemcami, dominującymi gospodarczo, militarnie i ludnościowo nad resztą Europy, a Sowietom podporządkowanym żelaznej woli Józefa Stalina.

Byliśmy przedmiotem, nie podmiotem, ale tym przedmiotem było wiele innych nacji i nie zauważam, aby np. w Norwegii dochodziło do rehabilitacji Quislinga jako pragmatycznego proroka oszczędzającego swoim współziomkom cierpień.

Borys: Zgadza się z Tobą Jan Karski: We wszystkich wydarzeniach Polska nie zdołała odegrać niezawisłej i skutecznej roli na arenie międzynarodowej, bez względu na sukcesy i błędy swojej polityki. W istocie los jej zależał od wielkich mocarstw – ich krótko- czy długodystansowych celów i wzajemnych stosunków między nimi. Polacy nigdy nie byli na tyle silni, aby zmienić tę rzeczywistość.

Arek: Dokładnie tak to widzę. Może to jest właśnie powód, dla którego część osób ucieka w te alternatywne scenariusze? Nie chcąc się pogodzić z myślą, że i w polityce można znaleźć się w złym miejscu, w złym czasie?

Zresztą, osoby zainteresowane innym niż polski punkt widzenia powinny rzucić okiem na debatę, którą mi swego czasu poleciłeś. O jakiej decyzyjności mogła Polska marzyć, skoro nawet imperium, nad którym nie zachodziło słońce, musiało podporządkować się dwóm gigantom?

Tutaj nie było dobrego wyjścia: jeżeli Niemcy albo Sowieci chcieliby nas zmiażdżyć, to zrobiliby to bez trudu. Ale chodzi tutaj także o dodatkowy aspekt: Tomasz Gabiś odnosi się do fizycznych ludzi jako tych, którzy jakoby przegrali. Ale czy rolą elit nie jest dbanie o to, aby trwało coś więcej?

Innymi słowy: czy ważniejszym jest, aby przetrwali konkretni ludzie u władzy czy raczej aby przetrwał Naród, jego idea, do której odwoływać mogą się żołnierze od tych pod dowództwem Berlinga do tych pod dowództwem Andersa? Od tych na okrętach na Morzu Śródziemnym, lotników w Wielkiej Brytanii, po tych walczących w Afryce Północnej?

Borys: Takie kryterium wydaje mi się zbyt skromne. Uważasz, że polityka zagraniczna ponosi klęskę dopiero wtedy, gdy prowadzi do całkowitego, etnicznego wyniszczenia narodu? Gdybyś był wykładowcą politologii, chyba szczodrze rozdawałbyś szóstki na egzaminach typu case study.

Arek: Ale to Gabiś mówi o polityce najgorszej z możliwych, nie ja.

Borys: Racja.

Arek: Poza tym, skoro mowa o wynikach: a cóż takiego osiągnął Studnicki? Czy on, germanofil, faktycznie przyćmił swoich adwersarzy, czy może raczej był zwyczajnie przez Niemców ignorowany mimo jego nienagannej postawy proniemieckiej pielęgnowanej przez tyle lat? Czy możemy sobie wyobrazić lepszy scenariusz dla osoby o jego poglądach niż rządy nacji, którą tak podziwiał i których wyzyskać zupełnie nie potrafił?

A przecież poszedł do nich już czternastego września 1939 (podaję tę informację za Piotrem Gursztynem), ale odprawili go z kwitkiem. Słaby wynik, jak na germanofila.

Borys: Biografii Studnickiego nie znam – żeby wypowiedzieć się dokładniej na temat jego osiągnięć i sposobu uczestnictwa w przedwojennej publicystyce, musiałbym najpierw przeczytać najnowszą książkę Zychowicza poświęconą w całości tej postaci. Życiorys „proroka” zgłębił jednak Gursztyn i przytoczywszy konkretne, obiektywne argumenty, nie pozostawił na nim suchej nitki. Studnicki był też krytykowany za swoją postawę po wojnie przez jemu współczesnych.

Arek: W polityce zagranicznej liczy się tylko i wyłącznie skuteczność, jak i w polityce krajowej. Przegranie wojny i ogromne straty ludnościowe trudno uznać za sukces; z drugiej jednak strony stworzenie nieustannego wrażenia, że mimo upadku państwa Polska cały czas walczy, już chyba jakimś sukcesem jest? Otrzymanie Ziem Odzyskanych i idea funkcjonująca w głowie każdego Polaka, że na poczynania Hitlera nie było zgody, że walka trwała przez te wszystkie lata, także chyba możemy uznać za pozytywy?

Widzisz, mam z tą skutecznością taki oto problem, że przerzuca ciężar decyzji na Polaków, tak jakby mogli mieć realny wpływ na poczynania Hitlera. A nie mieli, byli bowiem biednym, słabym militarnie państwem, które uzależnione było od woli swoich sąsiadów i sojuszników. To były naprawdę słabe karty i jak napisałem powyżej: jeżeli Hitler uznał, że  chce nas zmiażdżyć, to po prostu to zrobił.

Borys: Zauważ, że jak to zwykle w dyskusjach o wybuchu Drugiej Wojny Światowej bywa, ciężar naszej rozmowy przeniósł się samoistnie na front zachodni. O ile należy podawać w głęboką wątpliwość potencjał sojuszu polsko-niemieckiego jako takiego, o tyle Studnicki słusznie ostrzegał przed możliwością ataku Sowietów na wschodnią flankę Polski. I rzeczywiście: 17 września chyba całkowicie zaskoczył Becka i Śmigłego-Rydza. Radzieckie niebezpieczeństwo zostało przez nich zbagatelizowane, zaniedbane. Jeżeli szukać u polskich włodarzy winy, to przede wszystkim od strony Bugu.

Arek: A to nie jest tak, że Rosjanie wkroczyli w ostatniej chwili tak naprawdę? Że oni cały czas czekali na konkretniejsze akcje ze strony Francuzów i Anglików i dopiero widząc ich raczej bierną postawę wyszły naprzeciw oczekiwaniom niemieckim?

Borys: Tak, oczywiście. W jednym z niedawnych numerów „Techniki Wojskowej: Historii” ukazał się drobiazgowy artykuł o kampanii wrześniowej. Niemcy rozgromili polską armię samodzielnie, już około 12 września Rydz-Śmigły zarządził odwrót w kierunku rumuńskiej granicy. Wkroczenie Sowietów było gwoździem do trumny, z naciskiem na słowo „trumna”. Niemniej, Studnicki był chyba bardziej wyczulony na możliwość ataku ze wschodu niż Beck. Co oczywiście w ogólnym rozrachunku niewiele zmienia.

Arek: Na zakończenie, abyśmy wyszli poza kanapowe rozważania o alternatywnych historiach, proponuję, mój drogi, abyśmy zostawili naszych czytelników z dwoma potencjalnymi scenariuszami:

(1) Władimir Putin życzy sobie, aby Polska zgodziła się na eksterytorialną autostradę z Białorusi do Kaliningradu. W kręgach niemieckich skupionych wokół Gerharda Schroedera pojawiają się głosy, że nie możemy drażnić niedźwiedzia, który grozi bliżej nieokreślonymi konsekwencjami. Stany Zjednoczone powołują się oczywiście na naszą obecność w NATO, ale dobrze wiemy, że są daleko za górami, daleko za lasami. Co powinny zrobić koła decyzyjne RP?

(2) Władimir Putin postanawia gwałtownie zmienić swój stosunek do Polski i mówi: „Słuchajcie, Polacy, mieliśmy na przestrzeni wieków wiele różnic zdań, przepraszam Was za Katyń, ale musimy patrzeć do przodu. W geście dobrej woli przekażemy Wam 100 głowic jądrowych, ale pod jednym warunkiem: wyjdziecie z NATO. Jak widzicie, z daleką Ameryką nie jest najlepiej, Niemcy armii prawie nie mają, to już praktycznie martwy sojusz. A tutaj dostaniecie gwarancję istnienia, jakiej jeszcze nigdy w swojej historii nie mieliście. Ale pamiętajcie: to jednorazowa oferta.”

Brzmi jak abstrakcja? A może jednak nie? A jakiej Ty udzieliłbyś odpowiedzi prezydentowi Federacji Rosyjskiej?

Borys: Putinowi się nie odmawia. „Spasibo, gospodin priezidient. Da, pożałujsta.”

Dwa dodatkowe linki dla zainteresowanych tematem:

https://www.salon24.pl/u/szeremietiew/904014,jednooki-wsrod-slepcow,1

Autor: Borys

Nauczyciel z Oslo. Bloguję na https://blogrys.wordpress.com

Jeden komentarz na temat “Polacy ramię w ramię z Hitlerem”

  1. Chętnie bym wystąpił jako podczaszy by móc się przysłuchiwać tej rozmowie, bo na miejsce przy stole to nie miałbym co liczyć : – P

Możliwość komentowania jest wyłączona.