Przeczytane w 2014: Rozczarowania

7. Orhan Pamuk, Nowe życie

nowe_zycieWiosną zeszłego roku chadzałem raz w miesiącu na spotkania klubu książkowego. Dość szybko zaprzestałem, a gdybym lubił się wyzłośliwiać, napisałbym pewnie notkę o powodach mojej rezygnacji z członkostwa. Tak czy owak, za sprawą tegoż klubu przeczytałem książkę tureckiego pisarza Orhana Pamuka pt. Nowe życie. Moje oczekiwania były niemałe. Pamuk to w końcu niedawny noblista, a inna jego powieść, Nazywam się Czerwień, miała swojego czasu bardzo zachęcające recenzje. Wschodnia egzotyka dodatkowo podsycała moją ciekawość – nie zetknąłem się nigdy wcześniej z literaturą z tamtego rejonu – podobnie jak okładkowy opis, który obiecywał przygodę zgoła metaliteracką. Student, którego życie odmieniła pewna tajemnicza książka? Brzmi nieźle. Ale:

Nowe życie poraża nudą. Na poziomie poszczególnych zdań jest to rzecz nadzwyczaj elegancka, ale Pamuk układa je w niezdarne akapity i wiodące donikąd rozdziały, które na przemian usypiają i irytują czytelnika. Zakochany po uszy protagonista to antypatyczna miągwa, a nieporadne próby Pamuka zamotania go w metafizyczną intrygę budzą ziewnięcie politowania. Dawno się tak nie męczyłem przy książce. Nie ja jeden.

6. Donna Tartt, Szczygieł

Pisałem o Szczygle już dwa razy – dla Esensji i na blogu – więc po przyczyny mojego rozczarowania zeszłoroczną laureatką Pulitzera odsyłam do tamtych tekstów. Owszem, lekturę wspominam nie najgorzej, gdyż Tartt pisze godnym pozazdroszczenia stylem i ma wszelkie predyspozycje do stworzenia kawałka porządnej literatury środka. Niestety, Szczygieł ładniej wygląda niż śpiewa.

5. Szymon Hołownia, Last minute. 24 h chrześcijaństwa na świecie

last_minute-24h_chrzescijanstwa_na_swiecieFascynujący pomysł na reportaż: znany katolicki publicysta Hołownia zjeździł świat cały rozmawiając z chrześcijanami w najodleglejszych jego zakątkach. Ta globalna migawka miała przedstawić nam powszednią niezwykłość wspólnoty chrześcijańskiej; pokazać wiarę w Jezusa Chrystusa jako zjawisko duchowo-kulturowe o zasięgu światowym. Poza Europą musi dopasowywać się do miejscowych realiów, ale jej trzon pozostaje odwieczny, niewzruszony.

Last minute i Szczygieł rozczarowały mnie ze zgoła odwrotnych powodów. Tartt nie miała nic interesującego do powiedzenia, ale umiała bardzo dobrze o tym niczym opowiadać. Hołownia zgromadził z kolei dość materiału na dwa tysiące zdrowasiek frapującej lektury, lecz nie poradził sobie z jego opracowaniem. Autorowi i redaktorowi zabrakło stanowczości. Każdy rozdział należało skrócić, zdania przypiłować, uwypuklić to, co w każdym spotkaniu było najciekawsze, a na okładce zastąpić Hołownię robiącego mądrą minę jakimś czarnoskórym Jezusem. Last minute liczy czterysta stron z hakiem, a ja zapamiętałem tylko fragment o tłumaczeniu Biblii na miejscowe dialekty w Papui-Nowej Gwinei. Mało.

4. Jens Bjørneboe, Chwila wolności

jens_bjorneboeJens Bjørneboe był jednym z największych norweskich pisarzy XX wieku. Konserwatysta z Kristiansand pisał dużo: powieści, wiersze i sztuki. Angażował się też w sprawy społeczne i z pasją krytykował sposób funkcjonowania ówczesnej norweskiej oświaty, sądów i więziennictwa. Nie uniknął jednak osobistych problemów, zmagał się z depresją i problemami alkoholowymi. Popełnił samobójstwo w wieku 55 lat. Bjørneboe zdobył dużą popularność wśród czytelników angielskich i niemieckich, choć w Polsce jest praktycznie nieznany. Ukazały się u nas raptem dwie jego książki.

Wstyd przyznać, ale choć mieszkam w Norwegii kawał czasu, na palcach zliczyć można przeczytane przeze mnie reprezentantki norweskiej literatury pięknej. Zeszły rok rozpocząłem z mocnym postanowieniem odrobienia zaległości i bliższego zaznajomienia się z kanonem literackim ojczyzny Ibsena i Hamsuna. Na pierwszy ogień poszła Chwila wolności, pierwszy tom trylogii Historia bestialstwa, Bjørneboewskiego opus magnum, w którym autor zmierzył się – rzekomo – z problemem zła. Piszę „rzekomo”, bo o ile ta cienka powieść rzeczywiście zagląda w mroczne zakamarki ludzkiej duszy, o tyle trudno nazwać ją porywającą prozą. Ot, bohater snuje się i rozmyśla, czasem o złu, czasem o „niedźwiadkach” (w Polsce powiedzielibyśmy: „lemingach”), czasem o innych sprawach. Znajdziemy w Chwili wolności sporo niezłych, aforystycznych passusów, ale niewiele ponadto.

Śmiech oznacza dystans. Odwrotnie: tam, gdzie brakuje śmiechu, zaczyna się choroba psychiczna. Za każdym razem, gdy dane było mi obserwować wybuch psychozy lub klinicznej neurozy lękowej pierwszego stopnia, jego wczesne oznaki sprowadzały się do zaniku poczucia humoru. W momencie, w którym bierze się świat całkowicie na serio, człowiek staje w obliczu choroby psychicznej. Cała sztuka życia polega na mocnym trzymaniu się przy śmiechu. Bez śmiechu świat zamienia się w salę tortur, w mroczne miejsce, w którym dzieją się z nami mroczne rzeczy, w gabinet strachu pełen krwawych aktów przemocy.

Przygody z norweskim kanonem literackim na razie nie kontynuuję.

3. Michał Cetnarowski, I dusza moja

i_dusza_mojaCierpiałem jeszcze bardziej niż przy czytanym kilka miesięcy wcześniej Nowym życiu. Michała Cetnarowskiego pamiętałem z krótkiego, udającego fantastykę opowiadania pt. Polowanie na lwa. I dusza moja ukazało się w ambitnej serii Kontrapunkty wydawnictwa Powergraph, która ma przedstawiać czytelnikom utwory wymykające się jednoznacznej interpretacji.

Rzeczywiście, nie zdołałem jednoznacznie zinterpretować charakteru grafomańskiej degeneracji, jakiej uległ warsztat Cetnarowskiego między Polowaniem na lwa a I dusza moja. Tamten short był przynajmniej urokliwy i niejednoznaczny, I dusza moja jest natomiast prostym jak łopata thrillerem o masakrze w polskiej szkole. Autor próbuje ożywić narrację prowadząc ją z kilku różnych punktów widzenia – nieskorych do działania policjantów czekających na zewnątrz budynku; dziennikarza-gnidy; bohaterskiego ojca, spieszącego na pomoc swojej córce; zapadającej w katatonię, uwięzionej wraz z uczniami nauczycielki – ale z każdym przeskokiem nawarstwia tylko psychologiczną żenadę. Pomysł dobry, wykonanie fatalne. Lepiej obejrzeć Słonia Gusa Van Santa i poszukać nielegalnej kopii Rage Stephena Kinga.

2. Jack Kerouac, W drodze

w_drodzeW życiu każdego miłośnika książek przychodzą dwie ponure konstatacje. Niewykluczone zresztą, że tych konstatacji jest więcej, ale ja osobiście mam za sobą na razie tylko dwie, o dalszych nic mi nie wiadomo i mam nadzieję, że nie nastąpią. A więc przede wszystkim odkrywamy, że nawet jeśli narzucimy sobie wysokie tempo pięćdziesięciu książek czytanych rocznie, w trakcie całego dorosłego życia zdążymy poznać zaledwie trzy tysiące tytułów, podczas gdy wartościowych pozycji jest kilka razy tyle. Kwestia doboru lektur to w ogóle niezmiernie ważkie zagadnienie. Czy zgodnie z maksymą memento mori należy sięgać tylko po tytuły uznane za wybitne? Ale czy nie ryzykujemy tym samym znudzenia literaturą wysoką? Czy beletrystyka pośledniejszego sortu nie pomaga nam przypadkiem docenić faulknerów i dostojewskich czytanych od święta? I co z sięganiem po książki na lekkie chybił-trafił, bez którego nigdy nie natrafimy na „prywatne” perełki?

Druga ponura konstatacja: nie tylko nie zdążymy przeczytać wszystkich fajnych książek, ale – o, zgrozo! – na przeczytanie niektórych z nich już jest za późno. Niektóre dzieła winno się bowiem czytać po raz pierwszy będąc w określonym wieku. Jeżeli, przeczytawszy za wcześnie, nie zrozumiemy i zniechęcimy się – to pół biedy, bo zawsze będzie można z taką książką zmierzyć się raz jeszcze, w odpowiednim ku temu momencie. Ale jeżeli nie przeczytamy czegoś wtedy, gdy nasza wrażliwość i spojrzenie na świat harmonizowały z duchem książki – to już po zawodach. Wszyscy wiemy, że do Niziurskiego można z wielką przyjemnością wracać w dowolnym wieku. Ale wyobraźmy sobie, że w dzieciństwie ani nie poznaliśmy sposobu na Alcybiadesa, ani nie byliśmy w Niekłaju. Czy mielibyśmy tam po co teraz jechać…?

W drodze, beatnikowski klasyk Jacka Kerouaca, to niespokojna, napięta młodością opowieść o bezcelowej włóczędze po Stanach Zjednoczonych. Przeczytałem ją o dziesięć lat za późno. Pocieszam się tylko tym, że w wieku szesnastu lat poznałem chociaż Buszującego w zbożu.

1. F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby

Amerykańskiej Lalce poświęciłem niedawno osobny wpis. Dlaczego uważam tę skądinąd bardzo dobrą książkę za moje największe rozczarowanie czytelniczye minionego roku? Ano, właśnie dlatego, że była bardzo dobra, a ja spodziewałem się powieści wybitnej. Nie mówcie jednak, że moje wygórowane oczekiwania obeszły się z Wielkim Gatsbym niesprawiedliwie. W końcu Bolesław Prus napisał książkę o tematyce zbliżonej, ale zrobił to lepiej, grubiej i wcześniej.

____________________
Zdjęcie w nagłówku nawiązuje do fabuły Nowego życia. Wykonał je Vladimir Agafonkin.

Autor: Borys

Nauczyciel z Oslo. Bloguję na https://blogrys.wordpress.com