Z Afryki do Lwowa

W zeszłym roku, w ramach poszerzania wiedzy o świecie, przeczytałem „Afrykę dzisiaj: Piękną, biedną, różnorodną”, reportaż Jerzego Gilarowskiego, który wynalazłem, zdaje się, na Woblinkowej wyprzedaży, i kupiłem impulsywnie – ale, o dziwo, w przeciągu paru tygodni przeczytałem.

lwow

W zeszłym roku, w ramach poszerzania wiedzy o świecie, przeczytałem Afrykę dzisiaj: Piękną, biedną, różnorodną, reportaż Jerzego Gilarowskiego, który wynalazłem, zdaje się, na Woblinkowej wyprzedaży, i kupiłem impulsywnie – ale, o dziwo, w przeciągu paru tygodni przeczytałem. Niemały to sukces, gdyż jestem bardziej skory do spontanicznego nabywania książek niż ich niezwłocznej lektury.

Gilarowski, z wykształcenia geograf, opowiada o Czarnym Lądzie prostym, gładkim, na dobrą sprawę blogowym stylem, lecz przez lekturę niesie nas jego niekłamana pasja globtrotera-przedsiębiorcy. Autor jeździł do Afryki wiele razy, przez pewien czas tam mieszkał, rozkręcał gastronomiczny biznesik. Przywiózł więc mnóstwo obserwacji obyczajowych, które zafrapują każdego zasiedziałego w Starym Świecie Europejczyka.

afryka_dzisiajGilarowski nie stara się o członkostwo w Polskiej Szkole Reportażu, nie upina skomplikowanej narracji. Tnie materiał na kawałki, układa rozdziały alfabetycznie. Za najciekawsze uznałem „Autobusem” (o długodystansowym podróżowaniu), „Dodoma”, „Foufou”, „Interes”, „Jambo”, „Sudan”, „Targowisko”, „Urzędnik” (o miejscowej biurokracji). Ogólnie rzecz biorąc, Afryka dzisiaj to lektura satysfakcjonująca, szybka, przyjemna, informatywna.

Polecam z zastrzeżeniem: w tekście roi się od drobnych błędów językowych, uchybień frazeologicznych (notorycznie powtarzane „w każdym bądź razie”, brrr) i dziwnych literówek w wyrazach obcych („The Quinn” zamiast „Queen”, brrrrr). Wstyd podwójny, bo raz, że pracownikowi naukowemu i profesorowi nadzwyczajnemu po prostu nie przystoi tak lekceważąco obchodzić się z polszczyzną – a dwa, że książkę ogłosiło Wydawnictwo Akademickie Dialog, którego najwyraźniej nie stać na zatrudnienie redaktora.

* * *

W ramach czytania rzeczy napisanych bądź przetłumaczonych przez znajomych – ta lista akurat do długich nie należy, a szkoda – zaliczyłem polskie wydanie Metamorphosis Alpha przełożonego przez Marcina Segita oraz Balladę obojga narodów spod pióra Katarzyny Maćkały. Trudno o dwie bardziej oddalone od siebie półki. MA jest chronologicznie pierwszym fantastycznonaukowym systemem RPG (wydanym pierwotnie w 1976 r.); BON to (post?)modernistyczna, niewydana sztuka z ubiegłego roku poświęcona trudnym stosunkom Polaków i Ukraińców.

metamorphosis_alphaMA oferuje fascynujący setting – gigantyczny, wielokilometrowy, pokoleniowy statek kosmiczny „Warden”, wyludniony wskutek katastrofy, dryfujący w bezkresnym kosmosie – wypełniając go oszołamiającą, bez mała barokową konfiguracją artefaktów z pogranicza hard SF i science fantasy. Sposób prezentacji pozostawia jednak sporo do życzenia, ponieważ z cienkiego podręcznika przebija młodzieńczy zapał autorów-fantastów, którzy zachłysnęli się możliwością światotworzenia i pospiesznie ubierali swoje pomysły w niezdarną, dedekową mechanikę. Taki już los pionierów. (Trzeba za to bezwzględnie pochwalić osoby odpowiedzialne za polską edycję: robota bez pudła. Z czystej złośliwości szukałem literówek – i nie znalazłem ani jednej).

Balladą obojga narodów jest zaś dokładnie odwrotnie: świetny warsztat, czytelnik płynie z monologami, ale temat z formą nie wszystkich porwą. Wypadałoby najpierw przejechać się do Lwowa. (Bo archaiczne podstawki erpegowe o statkach kosmicznych zasiedlonych przez mutantów ciekawią oczywiście wszystkich bez wyjątku!)

* * *

W ramach odchamiania się, przeczytajrzałem dwa albumy malarskie. Jeden z nich mieścił reprodukcje najsłynniejszych obrazów w historii (zachodniej) sztuki, drugi był przewodnikiem po El Prado. Zainspirowały mnie do ułożenia bogato ilustrowanych zestawień, które ożywiły białe płótno Blogrysa: o swoich ulubionych obrazach napisałem w sierpniu tutaj, a tutaj i tutaj znajdziecie dwuczęściowy przegląd mniej znanych arcydzieł powieszonych w madryckim muzeum.

* * *

W drugiej połowie ostatniej notki poświęconej literaturze poznanej z pierwszej ręki w ubiegłym roku, między dwiema niepozornymi trójkami asterysków, napiszę znienacka o najlepszych z przeczytanych. „Znienacka” – bo i okoliczności, i temat były w najwyższym stopniu zaskakujące. Rzeczone ebooki ściągnąłem za darmo z internetu, dotyczyły starych gier komputerowych. I to starych nie w sensie „starych, dobrych, kiedyś w nie grałem, żywię wielki sentyment”, lecz „starych, przedpotopowych, nie moja bajka, nie moje dzieciństwo”.

Jimmy Maher jest Teksańczykiem zamieszkałym w Danii. Od kilkunastu lat pisze o zabytkowych grach. Przed 2011 r. zajmował się tym dorywczo, ale w marcu tamtego roku założył blog Cyfrowy Antykwariusz i odtąd zgłębia zagadnienie metodycznie i chronologicznie. Najsampierw wziął na tapet The Oregon Trail, edukacyjną tekstówkę z 1971 r., której twórcy chcieli w interaktywny sposób przedstawić dzieciom trudne życie pioniera na tytułowym szlaku. Odnieśli sukces, przynajmniej frekwencyjny: w latach 80. ich gra była zainstalowana na praktycznie wszystkich szkolnych komputerach w Stanach Zjednoczonych (chociaż, rzecz jasna, tychże nie było wtedy jeszcze zbyt wiele).

Maher pisze w średnim tempie półtora roku na rok: po siedmiu latach entuzjastycznego znoju dotarł do 1991 r. Imponujące tempo. Jeśli je utrzyma, do 2025 r. przemierzy całe lata dziewięćdziesiąte… albo i nie, bo wszak wtedy w przemyśle gier wideo działo się dużo, dużo, dużo więcej niż w poprzedniej dekadzie.

W chwili, gdy klecę te słowa, najnowszy wpis-artykuł na Cyfrowym Antykwariuszu poświęcony jest, tadam, mojej ukochanej Cywilizacji. Liczy 40k znaków, lecz to dopiero pierwsza część minicyklu. Artykuły Mahera są bowiem sążniste, starannie opracowane, obfitują w fascynujące szczegóły. Koronkowa robota. Kto chce, może śledzić blog na bieżąco; kto chce, może pościągać sobie roczne antologie przygotowane w kilku ebookowych formatach przez autora. Wszystko za friko – wsparcie finansowe przez PayPala lub Patreona mile widziane.

Od której właściwie strony Maher drąży temat? Czy pisze o zawartości (mechanicznej i fabularnej) gier? O ich roli w rozwoju gatunków? O technikaliach? O warunkach, w jakich powstawały? O historii komputerowego biznesu? Otóż jego geniusz polega na tym, że opowiada o wszystkim po trochu i za dosłownie każdym razem umie odnaleźć złoty środek. Tak obraca perspektywą, że zawsze wydobywa z przeszłości najciekawsze elementy, po czym układa je w fascynującą narrację.

Poza tym – przede wszystkim! – Maher znakomicie operuje piórem. Pisze precyzyjnie, ale nie sucho; dużo, ale nie chaotycznie; wciągająco, ale nie powierzchownie. Jego akapity odznaczają się rytmem i potoczystością wysokiej, prozatorskiej próby. Gdyby przynajmniej połowa autorów parających się leletrystyką potrafiła pisać w dwóch trzecich tak sprawnie jak Maher, świat byłby półtora raza lepszym miejscem.

W zeszłym roku zaliczyłem trzy jego książki. Antologia artykułów opisujących elektroniczną rozrywkę w latach 1966-1979 wydała mi się odrobinę roztrzepana, jednak winę ponosił wyłącznie długi przedział czasowy. Tom drugi, oznaczony cyferkami 1980, był już skupiony i zwarty. Przeczytałem tam o współpracy Steve’a Jobsa i Steve’a Wozniaka przy Apple’u ][; o Eamonie, protoplaście komputerowych erpegów; o początkach Sierry On-Line, firmie Roberty i Kena Williamsów, która później dała światu kilka słynnych serii graficznych przygodówek z Quest w tytule; o The Prisoner, kultowym serialu brytyjskim z 1967 r. i jego ambitnej growej adaptacji; o ekscentrycznym Richardzie Garriotcie vel „Lordzie Britishu” zabierającym się wówczas za tworzenie legendarnej Ultimy; o początkach Infocomu, najsłynniejszego producenta tekstówek z lat osiemdziesiątych, oraz o Zorku, pierwszej i najlepiej kojarzonej grze słynnego przedsiębiorstwa.

Zaś trzecim przeczytanym przeze mnie ebookiem Mahera był Let’s Tell a Story Together, historia tekstowych gier przygodowych. Wiecie, takich:

adventure-if-screenshot

Nigdy nie grałem, nigdy nie chciałem zagrać, bo wychowałem się na point’n’clickach LucasArtsu i przygodówkach Sierry. Ale LTaST również pochłonąłem z wypiekami na twarzy. Maher jest najwyraźniej jednym z tych autorów, którzy potrafiliby w pasjonujący sposób opowiedzieć nawet o procesie kwaśnienia śmietany1.

in the beginning was the command lineDo kategorii „książek komputerowych” dorzucam jeszcze esej In the beginning… was the command line Neala Stephensona, specjalisty od grubych, ambitnych książek fantastycznonaukowych. W systemie bibliotecznym jego dziełko trafiłoby do formalnej podkategorii „Historia systemów operacyjnych”. Autor nie sili się jednak na pieczołowitość, pozwala myśli szybować swobodnie i dygresyjnie. Opowiada o filozofii graficznych interfejsów, porównuje Windowsy, Linuksa i BeOS (ja też nigdy nie słyszałem o tym ostatnim) i przepowiada, że Microsoft nie utrzyma się na rynku systemów operacyjnych, ponieważ na dłuższą metę musi przegrać z konkurencją ze strony darmowych OS-ów.

Stephenson napisał swój esej w 1999 r. I nawet, jeśli miał rację w tym, że społeczność Debiana lepiej radziła i radzi sobie z wyłapywaniem bugów niż Microsoftowy moloch, to rzeczywistość pokazała jednak, że bardzo się w swym rynkowym proroctwie pomylił. Co trochę smuci, zważywszy na gatunek prozy, jakim się para. Tak, wiem, że SF to nie futurystyka, ale od pisarza siedzącego po uszy w technice komputerowej można by chyba oczekiwać ostrzejszej intuicji.

* * *

william_deresiewiczPrzeczytałem All Points, nieistniejący, nigdy nie wydany zbiór felietonów Williama Deresiewicza, eseisty, autora wspaniałej przemowy o „samotności i dowodzeniu” wygłoszonej w 2009 r. do świeżo upieczonych studentów West Pointu. „Nieistniejący” i „nigdy nie wydany”, bo ja sam pilnując uczniów podczas klasówki pracowicie skopiowałem kilkadziesiąt krótkich tekstów Deresiewicza z The American Scholar, wkleiłem je do pliku tekstowego i wysłałem mailem na swojego Kindla.

Nie zawiodłem się, stężenie treści w treści było wysokie, obserwacje Deresiewicza są nad wyraz celne, nierzadko gorzkie. Zauważa na przykład, że dyskurs polityczny często nazywa nas pasywnymi „konsumentami”, „podatnikami”, „wyborcami” – ale rzadziej mówi się o nas jako o „obywatelach”. Albo że w epoce informacji i pompującej ego autobiografii porządna fikcja literacka, czyli literatura piękna, ma dogodne warunki do rychłego, globalnego kontrataku. Albo że internet jest w większym stopniu narzędziem anarchizującym aniżeli demokratyzującym.

Deresiewiczowi chwali się, że zrezygnował z pisania dalszych felietonów w 2013 r., po raptem dwóch latach, gdyż uznał, że wyczerpały mu się spostrzeżenia. Niestety, chyba żadna jego książka nie została jak dotąd przetłumaczona na polski.

* * *

Przeczytałem ponownie Szkolny lud, Okullę i mnie. Do Niziurskiego zawsze już będę co jakiś czas wracać – choć akurat ta powieść, mimo kilku znakomitych fragmentów (np. gdy na samym początku kuzyn Arek opisuje Tomkowi Żabnemu grono pedagogiczne nowej szkoły), odstaje nieco od najlepszych dokonań autora Siódmego wtajemniczenia i Naprzód, Wspaniali!.

Wysłuchałem też Krwi elfów, pierwszego tomu cyklu wiedźmińskiego w wersji aktorskiej od Fonopolis. Wyśmienita rzecz. Szkoda, że chwilowo nie mam czasu na dalsze słuchowiska. Ale! Jeżeli zastanawiacie się, czy warto w tej czy innej formie odświeżyć sobie Sapkowskiego i szukacie jakiegoś dobrego powodu, przeczytajcie koniecznie tekst Tomasza Pindela i bez zwłoki (chyba że to zwłoki kikimory) uprzyjemnijcie sobie szarą codzienność erotetycznym doznaniem z udziałem Białego Wilka.

____________________
1 Mogłoby się wydawać, że moje porównanie jest żartobliwe i nieuzasadnione, ale… W drugim tomie The Digital Antiquarian Maher rzeczywiście pisze o czymś, co w swej istocie jest ziewogennie nudne: o prymitywnej grafice w Mystery House, debiutanckiej przygodówce Williamsów; o sposobie, w jaki była rysowana, przenoszona do pamięci komputera i generowana na supersiermiężnych monitorach tamtej ery. Uwierzcie mi, że czyta się te fragmenty tak dobrze jak kryminał.

W nagłówku wykorzystałem fotografię Lwowa autorstwa Kyryla Kalugina (CC, Flickr).

Autor: Borys

Nauczyciel z Oslo. Bloguję na https://blogrys.wordpress.com

6 myśli na temat “Z Afryki do Lwowa”

  1. Czytałeś Metamorphosis Alpha „strona po stronie” jak książkę, nie chcąc grać w samą grę? Czytałem zapowiedzi MA i chociaż nigdy nie grałem w gry RPG podręcznik wydawał się ciekawy. Odpuściłem jednak bo stwierdziłem, że prawdopodobieństwo rozgrywki bliskie zeru nie pozwoli na przejście przez opis systemu.

  2. Nie ma za co. Miało być zresztą więcej i wcześniej…

  3. Tak, jak książkę, bez zamiaru grania – podobnie jak kiedyś podręcznik do „Neuroshimy”. Ale MA jest w przeciwieństwie do tamtego cieniutki, odznacza się wysokim współczynnikiem inspiracji i objętości. Od pewnego czasu wiercę Marcinowi dziurę w brzuchu, że skoro przetłumaczył, to wstyd, że nie przeczytał jeszcze „Smutku parseków” Zbierzchowskiego.

    2018-04-02 9:57 GMT+02:00 :

    >

Możliwość komentowania jest wyłączona.